Tekst zawiera niewielką ilość przekleństw i wyrazów niecenzuralnych.
1
— A więc… Wachowscy nie mieli racji — rzekł dziadek Jacka, do swej córki i od teraz matki, gdy Jack Andrews się urodził.
— Jacy Wachowscy? — spytała skołowana porodem dziewczyna.
Miała trzydzieści lat, Jack był jej pierworodnym synem. Urodzenie dziecka w 2040 roku nie było już ani dyskomfortem, ani tym bardziej zagrożeniem zdrowotnym. Mimo wszystko, ledwie chwilę po tym, gdy to wszystko się skończyło, czuła zawroty głowy i delikatne skołowanie. Początkowo nie wiedziała więc, o czym mówi jej ojciec.
Ten zaśmiał się tajemniczo i kpiarsko zarazem.
— Cóż… gdy nakręcili „Matriksa” to… Znasz może?
— Nie. To jakiś film?
— Boże… Dzisiejsza młodzież! — żachnął się dziadek Jacka. —Tak, to film. Trylogia. Premiera jakieś czterdzieści lat temu.
— Czyli na przełomie wieków?
— Tak, coś koło tego. No, więc… Wtedy byli jeszcze braćmi. Znaliśmy ich wtedy jako Larry’ego i Andy’ego Wachowskich. Później wszystko się słodko popieprzyło.
— To znaczy? — zapytała ostrożnie dziewczyna.
— Jakieś dziesięć lat później nazywano już ich „rodzeństwem Wachowskich”. Bo od tego czasu Larry, po zmianie płci, zaczął… zaczęła występować jako Lana Wachowski. Jakiś czas potem jej brat poszedł w jej ślady i zmienił płeć. Gdzieś od chyba 2015 roku, czy coś koło tego zaczął… zaczęła występować jako Lilly Wachowski. Od tego czasu zaczęto ich nazywać po prostu Wachowskimi.
— Przepraszam tato, ale… ciągle jestem jeszcze trochę zakręcona po porodzie… — odparła powoli dziewczyna. — Po co ty mi to mówisz? Dziś tranzycja płciowa trwa kilka tygodni, więc co bogatsi mogą pozwolić sobie na nią kilka razy w ciągu życia… Poza tym, co to ma wspólnego z tym, z czym niby ci Wachowscy nie mieli racji?
— Wtedy to była wielka sensacja medialna… — rzekł powoli dziadek Jacka. — Wiesz… najpierw jeden brat staje się siostrą, potem drugi brat idzie w jej ślady. Byli wówczas tacy, którzy twierdzili, że te przemiany nie mają niczego wspólnego z problemami psychicznymi, jakie odczuwają osoby przed zmianą płci. Tylko, że była to pozbawiona smaku akcja marketingowa. Lans. Mniej więcej pasowało do faktu, że po „Matriksie” wszystkie ich kolejne filmy kinowe hitami kasowymi nie były… Ale… masz rację. Nie chodzi mi o zmianę płci tylko o pierwszy film. Ich pierwszy, ostatni i jedyny hit.
— Ten… cały „Matrix”?
— Tak. Były w sumie trzy filmy. Na mniej więcej jedno kopyto. Pokazywały przerażającą wizję przyszłości, w której cała ludzkość została zdominowana przez maszyny, siłą i wbrew swojej woli podłączona do sieci Matrix, i w ten sposób zamieniona w biologiczne baterie. Niezbędne do zasilania technokratycznego świata jutra.
— Dość przerażające… I w czym niby nie mieli racji?
— Czytałaś o ostatnich planach baagle.com? — spytał powoli.
— Tak… — odparła równie powoli, czując chłód na plecach.
— Jeśli to okaże się być prawdą, to wówczas… Nie zostaniemy nigdy podłączeni przez maszyny do sieci wbrew naszej woli. Sami się do niej podłączymy. Z radością, ochotą i przyjemnością.
— Jak to?
— Jeśli to wszystko, co planują, się im uda, to za kilka, może kilkanaście lat w Grid będzie wszystko. Wirtualny seks, kradzież tożsamości i alternatywne rzeczywistości. Fikcyjne, ale jakże pociągające, piękne i doskonałe życie… A wszystko to, dostosowane do ciebie i twoich oczekiwań, bez żadnych limitów dla fantazji. Dostępne bezpośrednio w twojej głowie, z jakością i dokładnością szczegółów tak wielką, że nie odróżnisz snu od jawy. Ludzie nie tylko przestaną bać się tego nowego, prawdziwego „Matriksa”, ale zaczną go wręcz pożądać jak narkotyku. A wszystko to… za darmo.
— Kreślisz przerażające wizje, tato…
— Moja droga! — uśmiechnął się serdecznie. — Teraz możesz to wziąć za krakanie starucha. Ale coś czuję, że mogę mieć trochę racji.
Trzydzieści pięć lat później, gdy Jack sam miał już pięcioletniego syna, Benny’ego, okazało się, że dziadek miał strasznie dużo racji. Dziadka już wtedy nie było. Umarł. Jako jeden z ostatnich.
2
— Tato? — zapytała kiedyś wieczorem, jeszcze przez telefon.
— Słucham cię, córuś.
— Masz chwilę, żeby pogadać o przyszłości?
— Dajesz, młoda! — uśmiechnął się pod nosem.
W rodzinie panował zwyczaj nieowijania w bawełnę i przechodzenia od razu do meritum sprawy. Uznawano, że w ten sposób okazuje się szacunek dla drugiej osoby poprzez niemarnowanie jej czasu.
— Jack ma już pięć lat. Chciałabym wrócić na studia.
W 2045 roku poziom rozwoju technik, nauk i rozwiązać związanych z neonatologią, niemowlęctwem i wychowywaniem dzieci osiągnął już taki poziom, że dziecko de facto wychowywało się samo. Ostatnie przedszkola, żłobki i wszelkiej maści kluby malucha odchodziły do lamusa. Ktoś jednak nadal musiał zerkać od czasu do czasu na cały ten cyrk, żeby upewnić się, że „system” nie próbuje zrobić dziecku krzywdy. Podając na przykład brokuły na obiad. Do takiej roli idealnie nadawał się dziadek. Zwłaszcza taki, który mógł pozwolić sobie na niepracowanie zawodowo.
— Badania kosmosu? — zapytał wprost, po chwili. W rodzinie nigdy nic nie owijano w bawełnę. Zawsze do rzeczy i konkretnie.
— Nie, no, tato… taki schyłkowy temat?
Ludzkości wystarczyło ledwie minione dwadzieścia lat, by zrozumieć i uwierzyć, że paradoks Fermiego wcale nie był paradoksem, a „oni” naprawdę nie istnieją. Nie istnieją tu i teraz. Bo życie każdej cywilizacji, jej kompletna historia — od prymitywnych narzędzi z kości, po atomową zagładę — jest ledwie pyłkiem na wietrze wobec czasu życia planet. Nie wspominając już o całych galaktykach, czy tyleż wielkim, co pustym Wszechświecie. Ziemia ma cztery i pół miliona lat, a czas istnienia przeciętnej cywilizacji to dwadzieścia do trzydziestu tysięcy lat. Nawet, gdybyśmy byli hojni i rozciągnęli to do pięćdziesięciu tysięcy lat, do naszych praojców jedzących kościaną łyżką, to nadal w czasie istnienia planety, na własnym gruncie, mogło istnieć kilkadziesiąt lub kilkaset cywilizacji, a każda kolejna nie mieć bladego pojęcia o poprzedniej.
Zrozumieć, to jedno. Uwierzyć — nieco trudniej.
Efekty nie były jednak trudne do przewidzenia. Wszelkie programy i plany eksploracji kosmosu zostały całkowicie skasowane. Po co tracić miliardy na odkrywanie Wszechświata, który na pewno jest pusty? Astronomia i kosmologia zostały zredukowane do własnego podwórka — meteorologii, telekomunikacji i detekcji oraz zabezpieczenia przed wszelkiej maści kosmicznym śmieciem. Mogącego zagrozić temu pięknemu błękitnemu klejnotowi. Osadzonego w doskonale czarnym i pustym, jeśli idzie o „nich”, Wszechświecie.
— Więc, co?
— Budownictwo kompozytowoenergetyczne.
— Boże… — szepnął.
Był emerytem. Był stary. Więc nawet na myśl o tym, ciarki przebiegały mu po plecach. Już sam pomysł budowania mających dziesiątki i setki pięter konstrukcji z tworzyw sztucznych brzmiał przerażająco. Natomiast koncepcja tworzenia konstrukcji nośnych wspomaganych polem siłowym — jak żart szalonego naukowca.
— Zabraknie prądu i budynek idzie w piz… — myślał często.
Ale w tym kierunku szedł ten świat.
— Jesteś pewna, córka?
— Taki kierunek to przyszłość, ojcze. Uwierz mi.
— Wierzę. Nie mam innego wyjścia! — rzekł i roześmiał się.
— To, co? Zgodzisz się? Pomożesz? — zaszczebiotała słodko.
— Oczywiście, córeczko droga. Nieba bym ci przychylił.
— Dzięki tatku, jesteś kochany! Pa! — odłożyła słuchawkę.
Tak to właśnie zwykle wyglądało w ich rodzinie. Konkrety. Bez dyplomacji w stylu „a co tam u ciebie”, „jak się masz” i tak dalej. To były tematy na spotkania rodzinne, a nie na szybki telefon, gdy ktoś dzwonił w jakiejś konkretnej sprawie.
— A niechże już będą i te cholerne plastikowe budynki! — rzekł sam do siebie, ciągle trzymając przy uchu głuchą już słuchawkę. — Nawet jeśli całe to budowanie z prądem przeczy wszystkiemu, czego kiedykolwiek mnie uczyli. Dawni architekci przewracaliby się chyba w grobach, gdyby o tym usłyszeli.
3
— Jack Andrews… — usłyszał myśloprzekaz w głowie. — Jest 27 kwietnia 2075 roku, godzina 18:43. Witamy w Gaman Corporation. Dyrektor Jones oczekuje cię za trzy minuty.
Wszystko, co dwudziestowieczni pisarze wymyślili kiedykolwiek w swoich dziełach — skanowanie tęczówki lub źrenicy, odciski palców, błyskawiczna analiza DNA, lokalizacja geograficzna oraz wiele innych źródeł danych jednoznacznie i niepodważalnie identyfikujących każdego z deptujących planetę — wszystko to zamknięte zgrabnie w jednym zgrabnym urządzeniu. Implant komunikacyjny. Dyskretnie szczepiony pod skórę, wpięty wprost w ośrodkowy układ nerwowy każdego człowieka. A także wielu gatunków zwierząt, na tej zapchlonej planecie. Prywatność? Bez żartów. By móc zapewniać ci to wszystko, co zapewniał, i to wszystko, co chcesz, żeby ci zapewniał, system musi wiedzieć o tobie wszystko. Gdzie jesteś, co robisz, z kim to robisz, co jesz, kiedy śpisz, kiedy… no wiesz.
— Masz spotkanie z dyrektor Jones za trzy minuty — ciągnął dalej matowy głos w głowie Jacka. — Trzysta osiemdziesiąte piętro.
— Cel spotkania? — pomyślał Jack.
— Informacja zastrzeżona — umyślał beznamiętną odpowiedź.
Cóż… pozostawała zastrzeżona jeszcze przez trzy minuty.
— Zwalniam cię… — rzekła sucho Priscilla Jones, dyrektor przepływów ludzkich w Gaman Corporation.
— Co?
— Pstro. Od dziś nie jesteś już taksówkarzem w Gaman.
— Czemu?
— Bo nie ma już praktycznie Gaman Corporation. Zwolniono dziś wszystkich praktycznie taksówkarzy. Gaman pada. Jak zresztą wszystkie chyba podobne korporacje. Taksówki w zasadzie przestały mieć jakiekolwiek znaczenie w tym mieście. Tuby nas zarżnęły.
Co było z resztą do przewidzenia. W zasadzie było tylko kwestią czasu, jeśli ktoś był mniej więcej na bieżąco z życiem. Jack nie był więc specjalnie zaskoczony samym faktem. Zaskoczyło go jednak to, jak szybko do tego doszło. Był też nieco przestraszony — bycie bezrobotnym w tym świecie było nie tylko ekonomicznie wyzywające. Było też niebezpieczne. Dzięki baagle.com. Zaś informacja — że razem z nim na bruku wylądowali praktycznie wszyscy podniebni taksówkarze korporacji — niezbyt poprawiała mu humor.
— Masz jeszcze jakieś pytania? — spytała Jones obcesowo.
— Nie — odrzekł sucho.
— To możesz odmaszerować.
I tyle. Podpisywanie umów lub wypowiedzenia? Zdawanie plakietek, licencji, oddawanie samochodu służbowego lub ewentualnie jego cesja na prywatnego właściciela? Gdzie tam… Wszystko odbywało się samo i automatycznie. Jak bardzo wiele rzeczy i spraw w tym świecie i w tych parszywych czasach.
Nie było też potrzeby informować Jenny o czymkolwiek. To też załatwiło się samo. Ich implanty komunikacyjne były sprzęgnięte. Jego żona dowiedziała się o wszystkim sekundę po nim.
— Musiała mieć trudne dzieciństwo… — zażartował Jack na temat byłej już swojej szefowej, wracając tubami do domu. Sytuacja była dość dramatyczna. Lecz Jack w nawet najczarniejszej dupie starał się dostrzegać coś choć odrobinę zabawnego. Cokolwiek.
— Dzieciństwo Priscilli Jones… — usłyszał beznamiętny głos w głowie. — Urodziła się w dwa tysiące trzydziestym…
— Zamknij się, odwal i spieprzaj! — wrzasnął w myślach Jack. — Do siebie myślałem, więc elektroniczna morda na kłódkę, dobrze?
Priscilla Jones faktycznie miała jednak trudne dzieciństwo. W wieku dwóch lat, jej ojciec spotkał przypadkiem swego nieco bardziej doświadczonego w tacierzyństwie kolegę w barze i próbował dyskretnie dowiedzieć się, na co powinien zwrócić uwagę wychowując swoją małą księżniczkę. Tenże kolega pół żartem, pół serio powiedział mu, że wiek od trzech do pięciu lat jest idealny na naukę wszystkiego, co by się tylko chciało nauczyć swoje dziecko. Jazda na rowerze, gra w szachy, nauka języków, czemu tylko trzech, programowanie wizualne, geografia układu słonecznego — wówczas ludzie jeszcze się tym interesowali — słowem, cokolwiek. Najlepiej więc byłoby wziąć sobie dwa lata urlopu, poświęcić ten czas w całości swojemu dziecku i wówczas nauczyć go wszystkiego. Bo potem będziesz sobie co chwilę wyrzucał, że za późno…
Kolega ojca Priscilli oczywiście żartował. Ojciec panny Jones dowcipu nie zrozumiał. I naprawdę tak zrobił. Jego córka w wieku pięciu lat mówiła biegle trzema językami, doskonale jeździła na rowerze, pływała wyczynowo w klubie pływackim młodzików, programowała ówczesne komputery, w szachy pokonywała nawet o wiele starsze od niej osoby, a na dokładkę grała jeszcze całkiem nieźle w tenisa ziemnego. Miała przy tym „kompletnie zryte dzieciństwo” — jak sama o tym mówiła, wspominając ten okres. Nie miała, wtedy i przez wiele lat potem, żadnej koleżanki lub przyjaciółki. Jej pierwsze odruchy i zachowania aspołeczne zaczęły ujawniać się już w wieku siedmiu lat. Będąc nastolatką całkiem już jawnie nienawidziła ludzi i świata. Mogła dzięki temu w wieku zaledwie czterdziestu lat być kadrową dużej korporacji taksówkowej, którą to z resztą pracę traktowała jako odskocznię i urlop de facto, po spędzeniu pięciu lat na stołkach prezesowskich w dwóch dużo większych firmach.
Mogła też dzięki temu wylać na bruk dwadzieścia trzy osoby, gdy tylko kolumna „ma” przestała się zgadzać z kolumną „winien”. Nie tylko nie przejmowała się wówczas losem dwudziestu trzech rodzin, ale nawet nie drgnęła jej powieka, gdy wypowiadała tego dnia „zwalniam cię” po raz dziesiąty czy dwudziesty.
4
O czym można marzyć lub śnić, mieszkając od urodzenia w megapolis? Mieściegigancie, w którym tylko najbogatszych, najbardziej wpływowych i najlepiej rozpoznawalnych stać na oglądanie skrawka nieba albo rąbka słońca? Bo tylko oni mogą pozwolić sobie na mieszkanie najwyżej. Cała zaś reszta, smutniejsza i zdecydowanie biedniejsza, spędza dziewięćdziesiąt pięć procent czasu w spowitym technomrokiem dole. Rozświetlonym jasno i gęsto sztucznym światłem, które jednak jest tak odległe od ciepła naturalnego słońca. Pędzącym nieustannie gdzieś, dokądś, po coś. Przerośniętym sztucznością, elektroniką i bezdusznością, jak tłuszcz przerasta baleron. Trawiącym nieustannie całe grupy społeczne w bezdennych, bezkresnych trzewiach gigantycznego miastapaństwa. Miasta, które nie zasypia, nie śpi i któremu zasnąć nie będzie dane już nigdy.
Najbogatszych, najbardziej wpływowych i najlepiej rozpoznawalnych… oraz taksówkarzy. W czasach, kiedy taksówki jeszcze istniały, a praca jako kierowca jednej z nich pozwalała jeszcze wiązać koniec z końcem. Ci — jeśli tylko było ich na to stać, jeśli tylko pozwalał im na to ich dług społeczny — mogli w zasadzie w dowolnym momencie skierować swój pojazd w górę, pokonać zwykle te kilkaset pięter otaczających ich megabudynków, przebić ostatnia warstwę chmur i… ujrzeć błękitne niebo oraz prawdziwe słońce.
Jack Andrews, były już kierowca podniebnej taksówki, śnił dokładnie o tym, o czym zwykle śni podobna jemu przerażająca większość tych zwyczajnych, tych biedniejszych mieszkańców miastamolocha. O wolności, spokoju i ciszy. O bezkresności pustych przestrzeni, o trawie, lasach, rzekach, morzach i pustyniach sięgających aż po horyzont. O najczystszych, nieskalanych i tak elektronicznie pustych miejscach na Ziemi, które on i wielu, bardzo wielu jemu podobnych znało już tylko z opowieści i wspomnień.
Niestety, sen właśnie się skończył.
Nie obudził go natarczywy budzik. Te, w jakiejkolwiek formie — od brzęczących metalowym dzwonkiem staromodnych, mechanicznych zegarów prababek, po mierzące tętno i głębokość oddechu, a budzące delikatnymi dźwiękami natury nowoczesne cudeńka z początku dwudziestego pierwszego wieku — dawno odeszły już do lamusa.
— Jakimi dźwiękami natury? — stęknął Jack. — Kto z pędzących życie w trzewiach miastapotwora pamiętał jeszcze naturę, przyrodę, przestrzeń? Tylko najbogatsi, których było na to stać.
Nie. Teraz do budzenia służył Pan Budzik. W sterowanym przez Grid i bacznie pilnowanym śnie każdego przeciętnego człowieka pojawiała się w odpowiednim momencie jakaś postać. Najczęściej tak idealnie zlana z treścią snu, że na początku nie budząca żadnych podejrzeń. Gdy przychodziła właściwa pora, postać owa, w mniej lub bardziej delikatny sposób budziła śniącego.
Sposób budzenia był oczywiście w stu procentach dostosowany do stanu twojego długu społecznego. Jeśli byłeś podle bogaty, to stać cię było na dobieralne sny. Ci, którzy nie grzeszyli groszem, ale mieli dług ciągle na plusie, mieli sny wybierane losowo lub dobierane przez Grid, ale ciągle przyjemne. Chwilowo przebywający pod kreską mieli prawie pewne koszmary i podobnież przerażający sposób budzenia. Już dawno temu udowodniono, że przerażony mózg produkuje najwięcej mocy obliczeniowej, ta zaś była przeliczalna wprost na dochód delikwenta. Dłużnicy musieli więc się bać. Musieli mieć koszmar za koszmarem, każdej kolejnej nocy, by ich udręczone umysły wykonały jak najwięcej obliczeń, zarobiły dzięki temu jak najwięcej pieniędzy, a przez to — jak najszybciej spłaciły dług.
— Jack! Jack… — wołał pędzący za nim na wielbłądzie Beduin.
Jack znowu śnił o wolności, bezkresności, ciszy i spokoju. Tym razem w wersji z bezkresną pustynią, na której z lubością i największą przyjemnością umierał z pragnienia i wyczerpania. Przyjemność była o tyle większa, że w ostatnich, gasnących już spojrzeniach jego życia widział granatowe niebo, usianie miriadami gwiazd, i słyszał zawodzący szum wiatru pędzącego przez pustynię. Nie widział tak znienawidzonych, bezkresnych, ginących w chmurach strzelistych budynków. Dosłownie oblepionych wszędzie, gdzie tylko można było sobie to wyobrazić miliardami pneumatycznych tub transportowych.
Tych nienawidził najbardziej, bo pozbawiły go zatrudnienia. Pracę stracił jednak ledwie kilka dni temu. Jego dług społeczny był ciągle „na plusie”, więc sny nadal miał całkiem przyjemne. W świecie i czasach, gdy ludzie w zasadzie przestali umierać i żyli praktycznie w nieskończoność, śmierć była towarem deficytowym.
Mimo wszystko był to jednak sen. Jak z każdego snu, trzeba było kiedyś się obudzić. Szkoda, że właśnie teraz. Prawie już umarł.
Pan Budzik, tym razem w formie okutanego w stare szmaty, spoconego i ogorzałego czerwienią pustyni Beduina, dotarł wreszcie na miejsce, pochylił się nad nim, zasłaniając prawie całe piękno nocnego pustynnego nieba i najsłodszym głosem na świecie rzekł:
— Jack, mój drogi. Pora wstawać.
Potem Pan BudzikBeduin zmienił się w lekarza i, jak co rano, Jack został poddany kompletnemu skanowaniu i badaniu. Jak każdy obywatel każdego miastapaństwa. Zbadano, zanalizowano, sprawdzono i oszacowano wszystkie możliwe strony i aspekty fizycznej, fizykalnej, fizjologicznej, psychologicznej, mentalnej i genetycznej kondycji jego ciała i umysłu.
— Ten guz znaleziony wczoraj… — usłyszał w myślach.
— Tak?
— Nowotwór złośliwy jelita grubego. Bardzo wczesne stadium.
— Acha… — pomyślał Jack jawnie; cóż innego mógł pomyśleć.
— Usunięto go w nocy.
— I dług społeczny w górę — pomyślał, separując się.
— Metoda? — dodał, myśląc ponownie jawnie.
— Pozytronowa rekombinacja genetyczną insitu z pruciem.
— O panie i pani… Najdroższa!
— Nie ma za co —dodał obecny Pan Doktor, a były Pan Budzik.
I po badaniu. Nadeszła pora wstawania. W głowie rozbrzmiał mu polifoniczny i niezwykle klimatyczny koncert jego ulubionego zespołu. XQ09A. Od lat i wprost fantastycznie grali oni oktaedryczny gotycki dark erock.
5
Przetarł oczy i sprawdził godzinę. Implant komunikacyjny, na stałe spięty z jego mózgiem, emitował co pewien czas impuls elektryczny, który synapsy mózgowe rozpoznawały i bezbłędnie interpretowały. Przez większą część świadomego życia Jack cały czas doskonale wiedział, która jest godzina. Czasami jednak potrzebował sprawdzić ją „tu i teraz”. Wtedy aktywował ów impuls na żądanie.
Przyciszył muzykę w głowie, by odebrać standardową porcję informacji. Implant bezbłędnie i niezauważalnie podłączał się do każdego źródła informacji, jakich zażądał umysł w danej chwili. Nie ważne, czy był to jego własny mózg i sięganie do prywatnych wspomnień, centralna jednostka mieszkania, aby przeczytać plan lekcji syna, czy może — tam, gdzie trzeba było się wpiąć, by dowiedzieć się, kto gra dziś wieczorem i z kim w KillerBall? Do jakiego źródła informacji implant był podłączony w danej chwili, ile to było źródeł oraz tego rodzaju szczegóły techniczne, pozostawało zupełnie poza świadomością żądającego informacji. Liczyło się tylko, czego dana osoba chciała się w określonym momencie dowiedzieć oraz na ile zweryfikowane były zwracane informacje.
Natomiast bez żadnego działania czy oczekiwania ze strony Jacka, każdego poranka implant podawał podstawowe dane liczbowe, który każdy szanujący się mieszkaniec miastapaństwa powinien wiedzieć. Wysokość długu społecznego delikwenta, liczbę mieszkańców świata oraz jego wspaniałego megamiasta, plany na ten dzień, pogoda tu, czy tam, najważniejsze wiadomości „ze świata” i tak dalej.
— Ile mamy obecnie mieszkańców? — spytał w pustkę ich mikroskopijnej sypialni, choć równie dobrze mógłby pomyśleć.
— Podaj kryterium? — usłyszał w głowie.
— Wszystkie trzy — odmyślał.
— Populacja ludzka przekroczyła pięćdziesiąt miliardów ludzi. Kraj niedługo osiągnie miliard obywateli. Liczba mieszkańców Mega Dallas przekroczyła niedawno dwadzieścia milionów.
Czytał kiedyś jakieś stare opracowania z początku dwudziestego pierwszego wieku. Mówiły one, że ludzkość miała przekroczyć magiczną barierę dziewięciu miliardów mieszkańców w 2037 roku, zaś w dwutysięcznym setnym roku nawet według najbardziej optymistycznego scenariusza ludzi na planecie zwanej Ziemia miało być co najwyżej osiemnaście miliardów. Faktycznie zaś…
— Dwadzieścia pięć lat wcześniej, dwa i pół razy więcej…
Mocno im się rozjechało.
Według tego samego opracowania, średnia wieku wszystkich mieszkańców Ziemi — uwzględniając zarówno najstarszych starców, jak i genetyczne pomyłki żyjące tylko kilka minut — miała obecnie wynosić około czterdzieści lat. Faktycznie zaś…
— Podaj obecną średnią długość ludzkiego życia — pomyślał.
— Dla celów statystycznych przyjmuje się trzysta lat.
— A nie statystycznie? — spytał w myślach.
— Wartość niemożliwa do ustalenia…
Faktycznie zaś żyć można było bez końca, przynajmniej w teorii. Przynajmniej, dopóki nuda cię nie wykończyła. Jeśli tylko nie postanowiłeś, że już ci się nie chce żyć, bo spróbowałeś już absolutnie wszystkiego. Albo dlatego, że zostałeś sam, jak palec, bo wszyscy twoi bliscy i znajomi dawno już odeszli. Podjęli decyzję i popełnili biologicznoekologiczne samobójstwo. W wyjątkowych sytuacjach, gdy czyjś dług publiczny bardzo in minus, decyzję podejmował Grid.
— O ile w ogóle można było nazwać to samobójstwem… — powiedział głośno Jack, starając się nie pomyśleć tego jednocześnie. — Bo przecież mózg nie umierał, a świadomość się nie kończyła.
Czerń ani tunel nie pojawiał się. Decydowałeś się jedynie na trwałe wlanie jaźni do Grid oraz zamienienie swojego ciała w działający w nieskończoność biologiczny mikroprocesor. Podejmowałeś jedynie decyzję, że od teraz chcesz już zawsze śnić. Bez końca…
W tym świecie i w tych czasach śmierć — rozumiana jako permanentne i nieodwracalne zakończenie swojego życia — stała się towarem absolutnie deficytowym. Przywilejem bogów. Rzeczą, na którą stać był tylko naprawdę najbogatszych tego świata. Lub którą Grid mógł przyznać w akcie największego wyróżnienia.
— To jest, kurwa, absurd… — rzekł Jack spitym głosem.
— Co? — spytał jego równie spity towarzysz barowy.
— To… to wszystko.
— Co? — powtórzył tamten, jak echo.
— Kiedyś ludzie marzyli o nieśmiertelności. Dziś marzą o tym, by móc umrzeć. Co za czasy… Co za świat… Kurwa…
Był to świat i czasy, w których umierających „naprawdę” można było policzyć każdego roku na palcach jednej ręki. System nie mógł sobie na to pozwolić. Przy pięćdziesięciu miliardach ludzi, których „obsługa” wymagała niewyobrażalne mocy obliczeniowej, Grid nie pozwoliłby sobie zbyt pochopnie na zlikwidowanie choćby jednego z miliardów tych małych bioprocesorów danych.
— Szkoda, że z ekonomią zupełnie nie trafili — pomyślał.
— Doprecyzuj pytanie… — usłyszał w głowie.
— Myślałem do samego siebie! — wrzasnął w myślach na wścibski implant komunikacyjny. — Odwal się i wypieprzaj z mojej głowy!
Taaa… Postscarity economy.
Według największych teoretyków ekonomicznych przełomu wieków, najdalej w połowie dwudziestego pierwszego wieku świat miał wkroczyć w zupełnie nową w historii ludzkości, erę „braku niedoborów”. Eliminacja chorób, niezwykle tania, praktycznie darmowa energią oraz praktycznie bezpłatną siłą roboczą, gdyż praktycznie całość miały dawno już przejąć roboty. To wszystko miało, według owych teorii, spowodować, że większość podstawowych dóbr miała być dostępna dla wszystkich i to niezwykle tanio lub w ogóle za darmo. Tylko najbardziej wysublimowane dobra i usługi miały nadal wymagać posiadania nakładów finansowych.
Te piękne prognozy zostały brutalnie zweryfikowane przez rzeczywistość. „Arbeit macht frei” nabierało ponownie bardziej znaczenia znanego sprzed stu pięćdziesięciu lat, z początku dwudziestego wieku niż tego, jakie znano na przełomie wieków.
Pieniądze, waluty, dobra zniknęły. Została praca. Zużywane zasoby oraz moc obliczeniowa, jakiej wymagało twoje życie liczone były in plus. In minus wliczało się wszystko, co mogłeś dać. Praca, jaką wykonywałeś, zasoby które odzyskiwano dzięki tobie oraz moc obliczeniowa, jaką dawał twój podłączony do Grid mózg. Niezbędną do utrzymania tego absurdalnego hipersystemu w życiu i ruchu. Zasoby i dobra zniknęły. Został dług społeczny. Każdy się z nim rodzi. Niektórym, naprawdę nielicznym dane było z nim umrzeć.
— baagle.com… — wyszeptał.
— Korporacja informatyczna z przełomu… — zaczął w myślach ponownie bezduszny głos implantu komunikacyjnego.
— Och, zamknij się!
— Jak sobie życzysz…
Owszem, dało się nie pracować — on był tego najlepszym przykładem. Ale nie dało się nie służyć dobru ogólnemu tego wspaniałego społeczeństwa. Już nie tylko: „Bez pracy nie ma kołaczy!” i „Kto nie pracuje, ten nie je!”. Teraz raczej: „Kto nie pracuje, ten nie żyje!”. Jeśli nie chciałeś lub nie mogłeś pracować, to istniały inne sposoby, w jakie mogłeś służyć swemu miastu i jego obywatelom.
Ideę długu społecznego wymyśli Chińczycy na początku dwudziestego pierwszego wieku. Każdy twój ruch, działanie i podjęta decyzja były śledzone. Rozpoznać cię i być pewnym, że ty to ty, potrafiła byle latarnia uliczna. Skoro już dało się cię śledzić, można było wyrazić liczbowo wszystkie twoje osiągnięcia i dobre uczynki, a także wszystkie twe przewinienia, zaniechania i wszystkie twoje grzeszki. I w ten sposób mieliśmy cyfrowe sumienie społeczne. Elektroniczny rachunek zysków i strat. Przejście na czerwonym świetle? Bam, mandacik! Nie płacisz podatków? Jeb, wpis do esumienia!
Boska kartoteka. Tylko bogiem był wtedy Internet. A teraz…
Teraz idea długu społecznego została podniesiona do rangi sztuki. Stała się rachunkiem zysków i strat życia. Wszystko, co robiłeś — jadłeś, piłeś, zużywałeś, niszczyłeś, zabijałeś — powiększało twój dług. Zmniejszałeś go, pracując, działając społecznie, żyjąc w zgodzie z przepisami, a nawet myjąc się i robiąc kupę.
Pozostawała jeszcze tylko jedna wątpliwość w układance.
— Jakim cudem Ziemia mieści i żywi pięćdziesiąt miliardów ludzi? — spytał na głos, by nie aktywować implantu.
Na długo przed dwutysięcznym rokiem, mając ich dziesięć razy mniej, Ziemia już wtedy stała na krawędzi humanitarnego, społecznego i gospodarczego kataklizmu. Z zaledwie kilku procentami społeczności ludzkiej żyjącymi ponad granicą ubóstwa. Z wtedy czterdziestoma tysiącami ludzi umierającymi z głodu każdego dnia. Jakim cudem ta sama planeta, ledwie siedemdziesiąt lat później mogła dać jako takie schronienie i dość dobre życie dla pięćdziesięciu miliardów ludzi? Sam Grid i moc obliczeniowa nie wystarczały.
Odpowiedź na to pytanie była prosta. Mieszkanie modułowe.
Materiały kompozytowe stanowiące pięćdziesiąt procent ciężaru każdego budynku i osiemdziesiąt procent jego objętości. Dwadzieścia procent paskudztwa zwanego tworzywo sztuczne wzmocnione włóknem węglowym, dwadzieścia procent aluminium, piętnaście tytanu, dziesięć procent stali i pięć procent na pozostałe materiały. Reszta? Nie, reszta nie była milczeniem. Reszta była bzyczeniem. Polem siłowym spajającym i wzmacniającym całą konstrukcję. I jednocześnie umożliwiające budowanie z owych kompozytów budynków mających setki i tysiące pięter.
Wiedział na ten temat praktycznie tyle, co przeciętny mieszkaniec megapolis. No, może odrobinę więcej, biorąc pod uwagę fakt, że jego własna matka była uznaną w świecie specjalistką z tego zakresu. Znał więc też historię całego tego szaleństwa.
— Zaczęli od ogródków działkowych — przypomniał sobie, jak zaczynała większość swoich wykładów. — I cmentarzy.
Jack, gdy usłyszał od niej o tym po raz pierwszy, był nastoletnim gówniarzem, któremu w głowie były wyłącznie żarty. Dlatego do owego wykładu dorobił historię, którą powtarzał potem wśród znajomych, by móc brylować na imprezach. Zupełnie jak jego ojciec.
Kilku gniewnych panów zerknęło na to wszystko, podrapało się w głowę i stwierdziło, jak bezsensownie marnuje się cenna powierzchnia miast przez cmentarze i ogródki działkowe. Ale, że zaorać wstyd, więc zaczęto je podnosić. Tu Jack dopowiadał nawet rzekomą rozmowę takich jajogłowych inteligentów:
— Czy myślicie, że truposzom zrobi to jakąś różnicę? — jeden.
— Skądże znowu! — drugi. — Nawet będą nam wdzięczni…
— Wdzięczni? — trzeci. — Za co?
— Jak to, za co? — znowu pierwszy. — Za to, że wystawimy ich trupie mordy i zimne dupska bliżej ciepłego słońca.
No i zaczęto podnosić. Coraz wyżej i wyżej. Zaś społeczeństwa kolejnych miast, rosnących jak ciasto na drożdżach, bez większego sprzeciwu zaakceptowały fakt, że „do dziadka na groby” jedzie się teraz windą, a nie samochodem lub autobusem. Potem poszli dalej.
— Tyłki i ryjki mają już wygrzane, ale co z deszczem? — jeden.
— No i ze śniegiem? — drugi.
— Wiem! — trzeci. — Zbudujmy im zgrabny daszek nad głowami.
— Po, co? — znowu pierwszy. — Przecież są martwi.
— Racja, im to bez różnicy — znowu drugi.
— Ale nam nie! — na to trzeci.
I zbudowano. Ładne dachy nad ogródkami działkowymi i cmentarzami zaczęły wyrastać, jak grzyby po deszczu. A na nich kolejne piętra. I kolejne. Konstrukcje pięły się w górę, by pomieścić mieszkania, biura i budynki użyteczności publicznej, na których zapotrzebowanie rosło najpierw w postępie kwadratowym, a potem sześciennym. Tak, jak rosła wielkość populacji ludzkiej. Zaś większość ludzi, również bez mrugnięcia okiem, zaakceptowała fakt, że „do babci na groby” jedzie się windą czasem też w dół.
W tym miejscu Jack zwykle kończył swoją opowieść. Bo jej dalszy ciąg niebezpiecznie zbiegał się z rzeczywistością. I wcale nie był już taki zabawny.
W końcu ogródki działkowe i w ogóle wszystkie pola uprawne przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Bo przestano cokolwiek uprawiać, hodować, produkować. Na końcu zaś… i cmentarze przestały istnieć. Bo nie były więcej potrzebne. Bo ludzie przestali umierać, a znaczenie śmierci zostało wywrócone do góry nogami.
Przestała być ona końcem, a faktycznie zaczęła być obiecywanym przez dane religie przejściem. Przesunięciem jaźni i świadomości. Z bytu biologicznego do formy elektronicznej.
6
Ojciec Jacka opowiadał mu kilkakrotnie w młodości pewną historię. Zasłyszał ją przy piwie, w barze, do którego wybierał się razem ze swoimi kolegami z pracy z dość stałą regularnością.
— Śmierć jest wymysłem ludzkim — rzekł jeden z uczestników.
Zapanowała krótka cisza i niewielka konsternacja.
— Nie wiem, co bierzesz co rano, człowieku… — ojciec Jacka zaczął swoje ulubione powiedzenie, przerwane głębokim haustem piwa. — Ale bierz tego połowę.
Otaczający ich koledzy gruchnęli gromkim śmiechem.
— Śmierć jest wypadkową trzech czynników — ciągnął tamten niezrażony, nawet chyba nie zauważając komentarza.
— Jakich? — spytał ktoś, nieco już bardziej zaciekawiony.
Zwykle tak reagujemy, prawda? Gdy ktoś powie w towarzystwie coś głupiego, na przykład: „Maradona to pedał”. Lub: „Wszyscy kradną, a nasz kraj to jedno wielkie bagno”. Lub podobny frazes. Wówczas prawie zawsze znajdzie się jakiś taki śmiałek, który bez zastanowienia obróci całość w żart. Czasem ordynarny. Zripostuje w dość paskudny sposób. Towarzystwo oczywiście wybuchnie gromkim, nieco obleśnym śmiechem. Bo tak wypada. Bo dyplomacja obowiązuje nawet przy piwie.
Jeśli potraktowany w ten sposób zaśmieje się razem z resztą, to sprawie zostanie ukręcony łeb na miejscu. Jeśli jednak podejmie rękawicę lub zignoruje komentarz — tak, miało to miejsce w tym przypadku — to wówczas zacznie dziać się magia. Większość śmichówchichów schowa się szybko do kieszeni, a z każdą chwilą, z każdym kolejnym zdaniem, coraz więcej osób będzie nastawiać uszu. Ciągle jeszcze mając przylepione do twarzy te głupawe śmieszki, żeby nie zdradzić się z owym zainteresowaniem. Ale w oczach już ciekawość.
— Po pierwsze, wydarzenia niezależne i działania sił zewnętrznych. Wypadek, wojna, udział w bójce, atak terrorystów i tak dalej. Ogólnie pech lub działanie z zewnątrz.
— Acha… — skwitował pytający.
— Po drugie, zużycie się materiału ludzkiego, starość, choroba, wada wrodzona, rak, Alzheimer, Parkinson i inne zwierzęta.
Tym razem potwierdzeniem było milczenie zebranych.
— Po trzecie wreszcie, samodzielne pozbawienie się życia, celowe i planowane lub wypadek niezawiniony działaniem siły zewnętrznej. Na przykład niezbyt ostrożne obchodzenie się z narzędziami kuchennymi, nieostrożna zabawa z pistoletem…
— Wspaniale… — rzekł ojciec Jacka, pociągając kolejny łyk.
Brylował tu. Był jego gwiazdą i bożyszczem. Tylko tu i w pracy mógł błyszczeć. W domu, ciągle na garnuszku rodziców, nie mógł. Tu jednak był inny świat. Tu był blichtr. Tu go kochano…
— Pytanie jednak brzmi… — ciągnął. — Po co nam to mówisz?
— Udowadniam tylko moją teorię — odparł tamten znowu niezrażony. — To, że śmierć jest wypadkową trzech czynników. Efektem działania jednego z nich. Jeśli je wszystkie wyeliminujemy, to śmierć przestanie istnieć. Przestanie być problemem ludzkości.
To stwierdzenie było oczywiście wrzuceniem granatu w wielką kupę gówna. Natychmiast rozgorzała żywiołowa dyskusja. Wszyscy jej uczestnicy byli już skąpani w chmielu. Ale to, co wydarzyło się potem, nie miało najmniejszego znaczenia. Przynajmniej nie dla Jacka.
Dla niego liczyło się tylko to, że facet miał rację. Musiało minąć jeszcze wiele lat. Ojciec Jacka musiał dorosnąć nieco, poznać swoją żonę, ożenić się z nią i spłodzić syna. Syn musiał dorosnąć na tyle, by móc poznać tę historię. W końcu jednak okazało się, że facet miał rację. Wreszcie wyeliminowali te trzy czynniki. I śmierć przestała być problemem ludzkości. Praktycznie przestała istnieć. Za to życie stanęło w wyniku tego na łbie.
Nie było chyba miesiąca, by wspomnienie tego wszystkiego nie wracało do Jacka w koszmarach. Nie zawsze Beduin na starym wielbłądzie, przybywający w ostatniej chwili i ratujący go od pewnej śmierci na skwarze pustyni, był jego największym problemem.
7
Wstał wreszcie, przeciągnął się i przeszedł do łazienki. Łóżko pościeliło się samo i schowało w ścianie. Ekrany imitujące okna zgasły, tak samo jak oświetlenie pomieszczenia sypialnianego. System klimatyczny przestawił się w tryb podtrzymywania, przy jednoczesnym minimalnym zużyciu tak cennych zasobów i energii. Przy minimalnym powiększaniu długu społecznego rodziny Jacka.
Moc obliczeniową uzyskiwano z pracy mózgów podłączonych do sieci Grid. Każdy, biedny czy bogaty, mądry, czy głupi ma mózg. Ma umysł, który można trochę nastraszyć, trochę ubawić w swoistym rodzaju śnie, i zrobić z niego biologiczny mikroprocesor.
Ale co z energią? Co prądem? Potrzeba było dużo energii. Bardzo, bardzo dużo energii. Pięćdziesiąt miliardów konsumentów potrzebowało i wymagało do swojego wspaniałego życia niewyobrażalnych ilości energii. Jak i skąd ją zapewnić?
Odpowiedź na tak postawione pytanie dała wiele lat temu sama planeta. Energia geotermalna. Ale nie taka, jaką znali wcześniej.
W 2040 roku okazało się, że teorie z końca dwudziestego wieku były prawdziwe. W połowie. Górnictwo faktycznie zużyło całe ziemskie pokłady węgla kamiennego, gazu ziemnego i ropy naftowej. Ale do śmierci energetycznej ludzkości to nie doprowadziło. Wprost przeciwnie — ludzie zaczęli po prostu kopać głębiej. Dużo głębiej.
Badania naukowe z początku wieku, skupione wokół zagadnienia energii geotermalnej, zakładały, że jeżeli odwiert o głębokości do dwóch kilometrów pozwalał dotrzeć do skał mających naturalną temperaturę siedemdziesięciu stopni, to uznawało się go za opłacalny. Pod koniec dwudziestego pierwszego wieku wiercono natomiast do płaszcza ziemskiego, czyli na głębokość setek, a czasami nawet tysiąca kilometrów. Sięgano dzięki temu do pokładów planety, w których panowała temperatura tysiąca stopni Celsjusza i ciśnienie ponad milion razy większe od typowego ciśnienia atmosferycznego. Dopiero takie liczby robiły wrażenie na współczesnych. Dopiero z takiego ciśnienia i z takiej temperatury można było wyciągnąć terawaty, petawaty, a nawet i eksawaty. Niezbędnej do napędzenia Grid. Oraz żyć pięćdziesięciu miliardów konsumentów.
Jack wszedł do łazienki. Pomieszczenie natychmiast dostosowało się do jego obecności i potrzeb, w podobny sposób jak sypialnia przed chwilą zareagowała na jego zniknięcie. Oświetlenie ustawione zostało na poziomie dopasowanym do jego wzroku, uwzględniając przy tym ciągle jeszcze nieprzyzwyczajone do jasności, długo wcześniej zamknięte oczy. W głowie włączyła się mu dyskretna muzyka, dostosowana idealnie do jego aktualnego nastroju. Biorąc pod uwagę jego niedawne rozmyślania i wnioski, była ona tyleż dyskretna, co psychodeliczna. Katujący uszy i umysł transgeniczny progresywny technobiometal. Z melodyjnymi wstawkami vibrogitary.
— Muzyka, filmy, książki i gry zostały — pomyślał Jack. — Tylko, że teraz słucha się, czyta, gra i ogląda, a często nawet samemu występuje, w głowach. Dzięki implantowi komunikacyjnemu.
— Ponadto można wcielić się w każdą rolę, w każdym filmie lub grze — usłużnie podpowiedział mu tenże implant komunikacyjny. — Albo stworzyć dowolny zespół muzyczny, w każdej chwili i bez najmniejszego cienia talentu czy przygotowania muzycznego.
— A wszystko to… — westchnął. — Po podłączeniu do Grid.
Taaak… System Grid. sieć Grid i świat Grid. Od baagle.com.
Jack przyłożył usta do zębomyjki. Dwie sekundy, jak zwykle, wystarczyły. Ultradźwięki dawno były już w lamusie. Teraz bakterie i zanieczyszczenia po prostu znikały z powierzchni zębów. Zupełnie tak, jak śmieci i wszelkiej innej maści odpady. Rozbite na poszczególne związki, czasem nawet atomy, a następnie odzyskane jako szereg odseparowanych od siebie zasobów. Potem wtłoczone w sieć zasobów, odtransportowane do centralnego zbiornika miasta, tam zaś — zmieszane z tymi odzyskanymi w taki czy inny sposób w milionach mieszkań, biur, budynków i budowli tego gigantycznego, monstrualnego kompozytowoenergetycznego molocha. Stamtąd zostaną niedługo pobrane i wykorzystane do budowy, produkcji lub tworzenia wszystkiego, co zostanie zażądane lub uznane za potrzebne. Od środków opatrunkowych, przez jedzenie i picie, po przedmioty i zabawki normalnie dostępne w sklepach dla dorosłych. Chociaż i te dawno już zaczęły tracić na wartości, zastępowane przez wirtualne doznania, oferowane — a jakże by — przez Grid. Zostaną przetransportowane do centrali, celem ponownego wykorzystania i zużycia, w niekończącym się od lat cyklu zamkniętym. Przy okazji zaś rachunek społeczny Jacka zostanie uznany drobną kwotą, wynikającą ze sprzedaży zasobów, odzyskanych z brudu na jego zębach.
Czyste zęby i parę centów na koncie. Czyż to nie piękny świat? Czyż to nie cudowne życie? Czego można oczekiwać więcej?
Odwrócił się i wyszedł z malutkiej modułowej łazienki. Przeszedł przez mikroskopijny przedpokój, chcąc dojść do kuchni. oczywiście również modułowych. Wszystkie pomieszczenia, we wszystkich kompozytowych budynkach, w całym megamieście były modułowe. Tak budowało się od lat.
Nie zdążył jednak tam wejść, bo w przedpokoju spotkał Jenny.
— Dzień dobry, dziubku! — zagaił wesoło.
— Cześć, Jack — odparła żona smutno.
— Co ty taka smutna, z rana? — ciągle grał, choć już wiedział.
— Kiepsko spałam tej nocy.
— Czemu? Coś ci się śniło.
Zamiast odpowiedzi spojrzała na niego przeciągle i smutno.
— Musisz z nim porozmawiać wreszcie, Jack.
— Wiem.
— Dziś, Jack, proszę… — dodała ciszej. — Teraz. Przy śniadaniu. Dłużej tego nie zniosę. Proszę…
Przynajmniej miał tę przyjemność, że ciągle jeszcze rozmawiali ustami. „Paszczowo”, jak mawiał jego kolega. Nie było to już konieczne. Dzięki sprzęgnięciu się interfejsów komunikacyjnych kilku osób, możliwe było prowadzenie rozmowy, dyskusji, a nawet posiadanie całego życia towarzyskiego, bez otwierania ust.
— I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość… — mówiła przysięga małżeńska dostosowana do realiów. — …oraz że cię dopuszczę do mojego interfejsu komunikacyjnego, aż do mojej świadomej decyzji o zaprzestaniu prowadzenia życia biologicznego.
Ci, którzy chcieli, dopuszczali innych do swych najczarniejszych myśli i wspomnień. Czasem bez ograniczeń i na zawsze. Owszem, niektóre wiadomości można było blokować. Inaczej szybko stalibyśmy się kolektywem. Innych myśli nie dało się blokować, nie można było blokować lub się nie chciało się blokować.
Jeśli ktoś, na ten przykład, stracił pracę — jak Jack niedawno — to zwykle chciał, by jego współmałżonek wiedział od tym od razu. Cena bycia nazwanym „życiowym łamagą” po raz kolejny była nieadekwatnie niska do zysków, jakie się osiągało mogąc wspólnie mitygować zaistniałą sytuację na pniu. Działać trzeba było szybko, zdecydowanie i od razu. Dług publiczny rósł z każdą chwilą i tylko szybkie zapewnienie dopływu gotówki pozwalało odsunąć w przyszłość groźbę konieczności sprzedania własnego ciała, umysłu i duszy diabłu zwanemu „Grid”.
Tak właściwie to „proste” interfejsy komunikacyjne były dostępne dla przeciętnego człowieka już na początku dwudziestego pierwszego wieku. Proste, dlatego w cudzysłowie, bo stosunkowo niewiele można było przy ich pomocy zrobić lub osiągnąć. Otwieranie zamków, płatności zbliżeniowe, sterowanie głosem i tak dalej. Ale szło to generalnie już nawet wtedy we właściwym kierunku…
Nawet baagle.com i sieć Grid nie były w żadnym wypadku wymysłem czasów współczesnych Jackowi. Istniało to przecież od dawna. Wcześniej nazywano to „Internet”, potem „Facebook” i tak dalej. Na przestrzeni kolejnych lat i dekad zmieniało swoją nazwę, znaczenie i technologię, ale zawsze chodziło przecież o to samo. O elektroniczny ślad ślimaka, który każdy z żyjących zostawiał za sobą. Co zrobił, gdzie był, co widział, kogo spotkał, co kupił, czego używa, co ma w domu, z kim, jak i po co spędza czas. Wszystkie te informacje były dostępne publicznie już na początku dwudziestego pierwszego wieku. Jedynie liczba naiwnych, którzy wierzyli w to, że mają kontrolę nad tym, kto co wie i co ogląda, była wtedy jeszcze wysoka.
Teraz zmieniła się jedynie nazwa, technologia i możliwości. teraz nazywało się to Grid i pozwalało, między innymi, przeżyć całe życie — do poczęcia do decyzji o „przejściu” — w zasadzie bez konieczności otwierania ust. Podróżnika w czasie, przybywającego z przyszłości, mogłaby zaskoczyć cisza, jaka panowała w wielu miejscach ówczesnego świata. Nie wszędzie oczywiście. Niemniej, lista miejsc w których ilość dźwięków ograniczona była do minimum, wykraczała daleko poza biblioteki publiczne i kościoły.
Kościoły… Teraz nie było już kościołów. Ani religii…
8
— W okolicach 2030 lub 2040 ludzie ostatecznie zrozumieli, że nie potrzebują religii. Żadnej — mówił nauczyciel historii najnowszej w gówniarskich czasach szkolnych Jacka. — Dlaczego?
— Pojęli, że religia to opium dla mas? — wyrwał się Jack.
— Tak, ale powtarzasz zasłyszane słowa, bez zrozumienia.
— Zrozumieli, że cały rozwój techniki ludzkiej… — klasowy prymus podniósł rękę, prężąc przy tym ramię w geście przywodzącym na myśl faszystowskie pozdrowienia. — …służył tylko jednemu celowi. Rozwojowi zbrojeń, techniki wojennej i wojnie. Wojna, wszystkie konflikty i zbrojne utarczki, jak świat długi i szeroki, wynikały zaś wyłącznie z nieporozumień na tle wiary i religii.
— Bardzo dobrze… — rzekł w myślach do wszystkich nauczyciel. — Bardzo dobrze wyklepałeś to na blachę.
Klasa ryknęła myślowym śmiechem.
Wszystko zaczęło się od paru szalonych aktywistów i prostego mnożenia. Okazało się, że na początku dwudziestego pierwszego wieku świat posiadał dwadzieścia pięć tysięcy samolotów wojskowych. Pierwsza piątka — Stany Zjednoczone, Rosja, Chiny, Indie i Egipt —po ponad tysiąc każde, zaś dwa pierwsze supermocarstwa posiadały odpowiednio cztery tysiące i ponad dwa tysiące samolotów. W sumie — dwadzieścia pięć tysięcy latających potworów, których jedynym celem było zabijanie. Jedynym. Bo odrzutowców wojskowych nie używano przecież w transporcie medycznym, w pomocy podczas klęsk żywiołowych ani w opryskach wiosennych. Zbudowanie każdego z nich kosztowało pół miliarda dolarów amerykańskich. Serwis i utrzymanie od zejścia z taśmy produkcyjnej po złomowanie — kolejne dwieście milionów dolarów.
Dwadzieścia pięć tysięcy razy siedemset milionów dawało siedemnaście i pół biliarda dolarów. Równowartość kosztu zbudowania trzydziestu pięciu milionów stupokojowych domów socjalnych dla biednych. Czyli zapewnienia dachu nad głową dla trzech i pół miliarda ludzi. W świecie, w którym sto pięćdziesiąt milionów ludzi nie miało domu, a prawie miliard żyło w warunkach skrajnego ubóstwa. Lub równowartość ugotowania ośmiu biliardów obiadów, po dwa dolary każdy. Jedzenia, które wyżywiłoby ów miliard głodnych przez dwadzieścia pięć lat. W świecie, w którym dwadzieścia pięć tysięcy ludzi, w tym dziesięć tysięcy dzieci, umierało z głodu każdego dnia. Krótko mówiąc, koszt rozwiązania najbardziej palących potrzeb ludzkich całego świata, uwięziony w dwudziestu pięciu tysiącach latających maszynek, których jedynym celem jest zabijanie.
Zaś wszystko to — z powodu religii. Wielobóstwa, na którym stał świat. Gdzie każdy bóg był lepszy od drugiego. I kazał zabijać. No, może niedosłownie. Kazał nawracać niewiernych, na właściwą, jedyną słuszną wiarę. Czasem dobrym słowem, przy akompaniamencie głośnych krzyków, rytmicznych śpiewów z klaskaniem w dłonie oraz wymachiwania pogniecioną starą książką. Czasem ogniem i mieczem.
W Stanach Zjednoczonych i Rosji po siedemdziesiąt pięć procent katolików. W Indiach osiemdziesiąt procent wyznających hinduizm i piętnaście procent islamistów. W Egipcie, wiadomo, prawie dziewięćdziesiąt procent wyznawców Proroka. W Chinach zaś kompletny tygiel religijny, gdzie ponad połowa przyznawała, że tak naprawdę to nie wierzy w nic i do nikogo lub niczego się nie modli.
— Kościoły i religie zaczęły rozmywać się już pod koniec dwudziestego wieku — ciągnął nauczyciel. — Zaczęło się od ujawniania wewnętrznych smrodków. Potem okazało się, że coraz mniej kapłanów, i to każdej religii, żyje tak, jak naucza. Większość z nich zaś żyła w zupełnym oderwaniu od własnych nauk, kierując się wyłącznie własnym interesem, a nie dobrem swojej owczarni.
Laicyzacja społeczeństw postępowała. Ludzi w meczetach, kościołach, chramach i bożnicach było coraz mniej. Topniały też dochody duchownych oraz całych kościołów. Mimo to, nikt jakoś nie wpadł na pomysł, że złagodzenie ostrej retoryki i zbliżenie jej nieco do tego, co się faktycznie czyni, mogłoby pomóc. Choćby co nieco.
Wreszcie ludzkość miała dość. Ruch kilku fanatyków szybko rósł w siłę, wyznawców i wiernych przybywało mu tak bardzo, że nawet porównanie do baleronu przerośniętego tłuszczem przestało mieć rację bytu. Coraz to kolejni zgadzali się z tezą, że jeśli wszyscy zaczną wierzyć w jednego boga, to zniknie większość nieporozumień, wojny przestaną mieć sens, wojsko nie będzie potrzebne, a odzyskane w ten sposób pieniądze naprawdę pomogą rozwiązać najpilniejsze potrzeby zupełnie zlaicyzowanego już wtedy świata.
Bogiem tym okazał się być Internet, potem zaś konsumpcjonizm.
Wyznawcy tej nowej antyreligii głosili, że jeśli ze sprzedaży tylko wszystkich samolotów wojskowych świata możliwe było, przynajmniej w teorii, rozwiązanie problemu bezdomności, głodu i biedy całego świata, to jakie możliwości dawało pozbycie się całego wojska? Armie świata, wzięte wszystkie razem do kupy, pochłaniały dwa, a według niektórych nawet trzy razy więcej pieniędzy niż wszystkie pozostałe sektory gospodarki razem wzięte. Wyrzucając wszystkich bogów do śmietnika, żyjąc w światowym pokoju — centralnie sterowanym, jak się miało wiele lat później okazać — można było zaoszczędzić niewyobrażalną wręcz furę pieniędzy. I wydać je sensowniej.
Gdy zaś bógkonsumpcjonizm przestał wystarczać, bo każdy, kto tylko chciał pracować, mógł mieć praktycznie wszystko, wówczas pojawiła się luka i zapotrzebowanie na nowego boga.
Bogiem tym stał się baagle.com. I projekt, a potem sieć Grid.
— Gdzie w tym wszystkim jest Bóg? — pytali coraz mniej liczni przeciwnicy, ci ciągle jeszcze głęboko wierzący w starych bogów. — Ten prawdziwy, duchowy, przebaczający i surowy zarazem? Bóg przez duże „be”. Ojciec świata. Deus Stworzyciel. Gdzie?
Cóż… w Grid. Tam możesz mieć każdego boga. Własnego, prywatnego lub takiego, który ma to wszystko, w co chcesz wierzyć. W Grid możesz sam być bogiem. W Grid możesz mieć własną nieśmiertelność…
9
— Zaczęło się od ogródków działkowych — rzekła Arabella, matka Jacka podczas porannego wykładu. — I cmentarzy.
Miała trzydzieści lat, gdy urodziła Jacka. Teraz więc stuknęło jej sześćdziesiąt pięć lat, gdy Jack i Jenny mieli po trzydzieści pięć lat, a Benny, jej jedyny jak dotąd wnuk — pięć lat. Studia, które mogła dawno temu podjąć dzięki pomocy jej własnego ojca, dziadka Jacka i pradziadka Benny’ego, ukończyła z wyróżnieniem.
— A teraz ojciec już nie żyje… — przyznała z ulgą w myślach.
Z ulgą. Był jednym z ostatnich szczęśliwców, którym pozwolono po prostu umrzeć. Tak, zwyczajnie i naturalnie, jak przez milion lat wcześniej. Zafascynowany nowymi możliwościami, jakie otwierała przed ludzkością wizja cyfrowej nieśmiertelności, oferowana przez baagle.com, kazał włączyć się do systemu Grid, gdy uznał, że życia mu już wystarczy. Ale po krótkim okresie przebywania w nim wylogował się i zdecydował na dożycie do naturalnej śmierci, bez zbytniego wspomagania maszynami i sztucznego przedłużania życia. Wtedy jeszcze dawano ludziom taką możliwość. Głód ludzkości na moc obliczeniową nie był wtedy jeszcze aż tak wielki, by mogła ona bez oporów psychicznych zżerać własne dzieci. Poetycko rzecz ujmując.
— Ech, szkoda słów… — szepnęła do siebie w zamyśleniu.
Była uznaną na świecie ekspertką z zakresu budownictwa kompozytowoenergetycznego. I jednocześnie prawieemerytowanym wykładowcą. Tuż przed emeryturą, po której nie będzie śmierci.
— Jaki w tym sens? — spytał mąż, przy posiłku, godzinę temu.
— Proszę? — odparła powoli, wybita z rozmyślań.
— Nadal nie potrafię zrozumieć sensu w studiowaniu?
Michael był pilotem w jednej z linii lotniczych. W tej samej, gdzie ona była stewardessą — tam się poznali. Latał wpierw na stalowych cygarach, później zaś na latających skrzydłach. Ona również. Przejście z jednego typu na drugi dla niej oznaczało jedynie kosmetyczną zmianę — obsługa pasażerów niespecjalnie się różniła, choć procedury bezpieczeństwa uległy znacznym modyfikacjom. Mimo to zmiana ta nie przypadła jej do gustu. Zrezygnowała i skończyła swoją przygodę z lotnictwem na długo przed okresem emerytalnym. Dla Michaela z kolei przejście w dość późnym wieku z jednego typu latających maszynek na inny, i związana z tym konieczność wyrzucenia praktycznie całej wiedzy i doświadczenia do kosza, były zmianą porównywalną przez niektórych z ponownym pójściem do szkoły. Ale nie złamało go to ani specjalnie nawet nie zniechęciło.
System za to go złamał. Jego i jemu podobnych. I to, wedle niektórych, zaskakująco szybko. Zaledwie w kilka lat po tym, gdy latające skrzydła upowszechniły się na dobre, ludzie przestali podróżować w inny sposób niż tubami. Samoloty i ich piloci przestały być potrzebne praktycznie z dnia na dzień. Ona ukończyła studia, dzięki którym teraz mogła robić to, co lubiła i nieźle jeszcze na tym zarabiać. On przeszedł na emeryturę lotniczą. I garnuszek żony.
— Arabella, to są pseudowykłady — ciągnął Michael.
— No, tak…
— Pseudowykłady, na które na dodatek chodzą ostatni już entuzjaści. Skoro wiedzę można sobie teraz wtłoczyć do mózgu, ot… tak, łyknąć jak pastylkę. Lub mieć do niej dostęp na bieżąco, dzięki implantowi. Zamiast studiować mozolnie przez pięć lat lub dłużej…
— No, tak… — powtórzyła. Kłótnia z faktami nie miała sensu.
Wykłady prowadziła bardzo wcześnie rano, bo odbywały się one dla ludzi z drugiego końca świata, oczywiście w formie myśloprzekazu między sprzęgniętymi ze sobą implantami komunikacyjnymi.
— Tylko tego nie udało im się naprawić — pomyślała cierpko.
Jedynie pory dnia i godziny nie ujednolicili na całym świecie. I nadal ktoś musiał wstawać o czwartej rano, by poprowadzić wykład tak, by tysiące i dziesiątki tysięcy kilometrów dalej inny ktoś mógł wziąć w nim udział, tuż przed położeniem się spać.
— Nie naprawili tego, bo nie byli w stanie — dodawała w myślach, w takich przypadkach. — Bo trzeba by być do tego drugim Kopernikiem. Wstrzymać Słońce i wstrzymać Ziemię.
Zamknęła oczy. W myślach rozejrzała się po wirtualnej sali, gdzie miała prowadzić wykład. Wysłała też ciepłe myśli powitalne każdemu uczestnikowi.
— Zaczęło się od ogródków działkowych — powtórzyła w myślach. — Oraz cmentarzy, jak już państwu myślałam.
Kilkoro studentów uśmiechnęło się. Oczywiście w myślach.
— A co mamy teraz? — zapytała w myślach. — Pani Wei Chin?
— Nie ma pól uprawnych. Ani problemów z żywnością i głodem. Nic nigdzie nie rośnie, bo żywność produkuje się na miejscu, na żądanie, w mieszkaniu, biurze lub restauracji, z energii i atomów.
— Doskonale! — odmyślała Arabella. — Co więc z tym głodem?
— Jedzenia ani wody pitnej nie brakuje, bo produkuje się dokładnie tyle, ile potrzeba. Innych dóbr z resztą też.
— A gdy kogoś nie stać na to?
— Wówczas otrzymuje tyle, ile potrzebuje. W formie pomocy zasponsorowanej przez megapolis. Nie jest to oczywiście darowizna tylko pożyczka. Kwota powiększa dług społeczny danej osoby.
— Który trzeba spłacić — pomyślała prywatnie.
— Doskonała odpowiedź i taka ocena — myślnęła publicznie.
Sekundę później ocena, wraz z komentarzem, trafiła do dziennika. Jej pojawienie się tam zostało natychmiast rozpropagowane do wszystkich członków rodziny i znajomych Chin. Oraz do Grid. Firma baagle.com uaktualniła profil pani Wei Chin. Setny raz tego dnia.
— Co z powierzchnią? Może… Może pan Branson?
— Wszystko, co kiedyś zajmowało powierzchnię… — odmyślał zapytany publicznie. — …lasy, parki, boiska, ogrody zoologiczne, kina, parki rozrywki… słowem wszystko, dlaczego lub do czego kiedyś opuszczało się domy i mieszkania, zostało przeniesione w górę. Umieszczone na którymś tam piętrze kolejnego budynku.
— Tak — potwierdziła Arabella.
— Niektórym trudno było w to wówczas uwierzyć… — ciągnęła dalej w myślach. — …ale już na początku dwudziestego pierwszego wieku ekumena, czyli obszar kuli ziemskiej stale zamieszkany i wykorzystywany gospodarczo przez człowieka, zajmowała aż dziewięćdziesiąt procent lądów. Rozmieszczenie ludności było jednak przy tym bardzo nierównomierne. Połowa populacji ludzkiej zamieszkiwała tereny nad morzami i oceanami, oddalone od brzegu o nie więcej niż dwieście kilometrów. Mimo, że tereny te stanowiły tylko jedną czwartą lądów. Pozostałe trzy czwarte pozostały niezamieszkane.
Obecnie ekumena, od wielu już lat, wynosiła sto procent.
— Sto procent — podkreśliła, nadając mocniejsze zabarwienie myśli. — Każdy, absolutnie każdy fragment gruntu, nadający się do utrzymania choćby niewielkich fundamentów, jest zabudowany.
Sto procent, a może i znacznie więcej. Bowiem ludzkość od lat ryła też pod ziemią, wierciła w najtwardszych skałach i najbardziej litych pokładach lodu na biegunach oraz topiła budynki pod wodą. Najnowszy zaś kierunek badań i nową mekkę inżynierów budownictwa stanowiły latające wyspy i miasta. Pole elektromagnetyczne miało być od teraz wykorzystywane nie tylko do wzmocnienia kręgosłupa strukturalnego budynków. Miało umożliwić również zdobycie atmosfery — ostatniego przyczółku planety jeszcze nie zdominowanego przez ludzkość.
— Ale to akurat temat na kolejny wykład — dodała Arabella.
Gęstość zaludnienia na świecie w 2015 wynosiła pięćdziesiąt pięć osób na kilometr kwadratowy, jeśli się wzięło pod uwagę całą ludzkość oraz całą powierzchnię planety, włącznie z lodami Arktyki i Antarktydy, wówczas praktycznie bezludnymi. Równe sześćdziesiąt lat później pustynie przestały istnieć. Jakiekolwiek, również te lodowe. Zaś współczynnik gęstości zaludnienia wzrósł trzykrotnie. Prawie dziesięć razy więcej ludzi, ale tylko trzykrotny wzrost. Bo zabudowaliśmy kompozytami wszystko, co się dało. Każdy, najmniejszy nawet i najbardziej nieprzyjazny skrawek powierzchni planety. Zaczęliśmy też budować w górę. Wysoko w górę.
— Nie zapominajmy, że budynki rosną też wszerz — dodała. — Nie tylko dlatego, by maksymalnie wykorzystać każdą dostępną powierzchnię. Ale przede wszystkim dlatego, że gdybyśmy ograniczyli się do dwudziestowiecznych wieżowców oraz drapaczy chmur i budowali wyłącznie strzeliste wieże, to przy wysokości liczącej siedemset pięter cała konstrukcja by się nam zawaliła. Nawet pomimo zastosowania wzmacniania silnym polem elektroenergetycznym.
10
Jenny nie śniła o wolności. Ani o rozległych, bezkresnych przestrzeniach. Wprost przeciwnie. Jej koszmarem były wieżowce. Być może dlatego, że Grid uznał, iż to jej przyjdzie spłacać dług społeczny rodziny, rosnący szybko po zwolnieniu Jacka. Być może zaś sieć nie miała z tym nic wspólnego. Zaś główne skrzypce grały tu wspomnienia z przeszłości oraz dziedzictwo jej babki i matki. Matka Jacka, teściowa Jenny, ukochała budownictwo kompozytowe do tego stopnia, że stała się w tym zakresie światowej sławy ekspertką. Babka Jenny, a po niej jej matka, nienawidziły megabudynków. Nienawidziły i bały się ich. Jenny odziedziczyła sporo tego strachu. Być może właśnie owo dziedzictwo było źródłem jej licznych koszmarów.
— W 2019 roku sięgnęliśmy gwiazd — lubiła mówić jej babka.
To wtedy w stolicy Arabii Saudyjskiej otwarto z pompą Kingdom Towar. Pierwszy w historii ludzkości betonowy budynek o wysokości wyższej niż kilometr. Ledwie o siedem metrów więcej i do tego z niemieszkalna anteną na szczycie, ale jednak. Nawet Burj Khalifa, który jej babka odwiedziła w 2017 roku, ze swoimi ledwie osiemset trzydziestoma metrami, wyglądał przy tym jak skarlały kuzyn.
Ludzkość widziała własną przyszłość w superwieżowcach już sto lat wcześniej. Wynikało to paradoksu, który powodował, że największe budowle świata budowano zawsze w chwilach największych ekonomicznych depresji. Budynek Chryslera i Empire State Building, oba w Nowym Jorku, powstały na początku lat trzydziestych dwudziestego wieku. W chwilę po tym, gdy świat runął na kolana pod pręgierzem Wielkiego Kryzysu.
— Ludzie masowo tracili pracę, popełniali samobójstwa, dusili lub topili własne dzieci. Bo szybka śmierć była lepsza od powolnego konania z głodu. W tym czasie najbogatsi skurwiele pięli się do gwiazd — narzekała jej babka, wspominając te czasy.
World Trade Center w Nowym Jorku i Willis Tower w Chicago powstały pół wieku później. Podczas arabskiego kryzysu naftowego.
— Ów pierwszy bałwochwalczy pomnik nigdy nienasyconego apetytu finansistów zwalili również Arabowie, ledwie trzy dekady później — babka Jenny nie przebierała w słowach. — To akurat było dość zabawne. Przynajmniej zaś mocno przewrotne.
Burj Khalifa budowano, gdy świat tarzał się w kryzysie finansowym z 2008 roku. Kingdom Towar zaś — na przededniu pandemii koronawirusa. I tak można by wymieniać w nieskończoność. Gdy tylko świat popadał w większy kryzys finansowy lub gospodarczy — niektórzy twierdzili, że robił to regularnie, co dziesięć lat — to najbogatsi świata wyjście widzieli w stawianiu kolejnej mega budowli. Kolejnego drapacza chmur. Lub kompleksu takowych.
— Burj Khalifa zbudowany jest na krwi, łzach i pocie pięćdziesięciu tysięcy imigrantów zatrudnionych na jego budowie — mawiała wszystkim jej babka. — Przez pięć lat każdy z nich, o ile przeżył, zarobił tyle, ile arabscy dyrektorzy przez miesiąc.
Pracownik niewykwalifikowany zarabiał cztery dolary dziennie. Niektórzy pracodawcy zatrzymywali paszporty swoich pracowników do ukończenia budowy, a pensje były wypłacane z opóźnieniem.
— Twój dziadek, a mój mąż… — grzmiała często babcia. — Nie przesadzajmy znowu, żaden tam geniusz, ot… programista, zarabiał wtedy osiemdziesiąt razy więcej! Możesz w to uwierzyć? Wpinający się na sto pięćdziesiąte piętro i ryzykujący co chwilę życie murarz albo cieśla zarabiał jedną osiemdziesiątą tego, co klepiący osiem godzin dziennie w klawiaturę pierdzistołek po studiach. Wyzysk! Wyzysk w biały dzień. I to w dwudziestym pierwszym wieku…
Jej babkę megabudowle napełniały przerażeniem, nienawiścią i smutkiem. Cecha ta okazała się być dziedziczna w rodzinie.
Jenny leciała w swoim śnie na skąpanymi we mgle wieżowcami. Szczyty tych najwyższych wystawały ponad linię chmur, a przecież chmury przeciętnie wiszą na wysokości dwóchtrzech kilometrów! Przy trzech metrach na kondygnację — co w budownictwie kompozytowoenergetycznym było w zupełności wystarczające — dawało to nie tysiąc metrów wysokości, ale tysiąc pięter.
— Ale i to było nam mało… — szepnęła Jenny w swoim śnie.
Gdy ziemi zaczynało brakować, pomyślano o lodzie. Pustkowia Arktyki i Antarktydy zaczęły przecinać strzeliste na kilkaset metrów, futurystycznie wyglądające metalowobetonowe wieże i cygara. Najpierw jako pozbawione czynnika ludzkiego, w pełni zautomatyzowane centra danych. Z kilku powodów, gdzie do głównych należało darmowe chłodzenie oraz mniej więcej równa odległość, a tym samym czas transmisji danych, do Europy i do Ameryki Północnej.
Szybko jednak poszliśmy krok dalej. Po zadzierzgnięciu do współpracy taniej i czystej energii, głównie z gorących źródeł, można było zacząć budowę tych samych lokalizacjach równie strzelistych budynków mieszkalnych i biurowców. Dzięki taniemu i efektywnego ogrzewaniu, w ogóle nie czuło się, że jest się na skutej lodem pustyni świata. Wszystko było też na miejscu — od firm, przez szkoły, kina, siłownie i sklepy, po domy publiczne i speluny.
To też jednak nie mogło nasycić ludzkiej chciwości. Zostały przecież jeszcze oceany. Te również najechano. Dwuetapowo.
— Najpierw, żeby nie budzić zbyt dużych protestów ekologów, aktywistów i tego pokroju krzykaczy… — myślała Jenny w śnie. — …zaczęto budować gigantyczne pływające wyspy.
Nad powierzchnię morza czy oceanu wystawały ledwie dwa lub trzy piętra techniczne, zwieńczone od góry płaskim nakryciem o powierzchni kilku hektarów, na którym sadzono bujny las i tworzono ostoję dla wszelkich zwierząt. Pod powierzchnią wody — trzydzieściczterdzieści pięter mieszkalnych i usługowych. Poniżej podobny, długi na jakieś stosto dwadzieścia metrów, trzpień techniczny. Samobalansujący na głębokich wodach albo przytwierdzony na stałe do dna na wodach płytkich i szelfie kontynentalnym.
To jednak równie szybko przestało wystarczać, jak w przypadku Arktyki i Antarktydy. Piękne lasy, sztuczne laguny i rzekome ostoje roślin czy zwierząt obudowano przeszklonymi od stóp do głów kompozytowymi konstrukcjami nośnymi. Tworząc w ten sposób wewnętrzne mikropuszcze, oceanaria i ogrody botaniczne. Całość zaś przykryto kolejnymi trzydziestoma czy czterdziestoma piętrami.
Pustka morska czy oceaniczna wokół i względnie duża odległość do stałego lądu nie stanowiły problemu. Nie było potrzeby wychodzić na zewnątrz, bo wszystko było w środku.
— Zaś szybkie podróże wkrótce zapewniły tuby — szepnęła Jenny. — Czy lądem, czy pod wodą, wszędzie szybko, tanio i zwinnie.
Babkę i maktę Jenny megabudowle napełniały smutkiem, czasem zaś i przerażeniem. Dla Jenny każdy kolejny sen o nich był jednak upiornym i przerażającym koszmarem. Niestety, śniła je bardzo często. Nie miała wyjścia.
Byli z Jackiem zbyt biedni, by było ich stać na dobierane sny. Grid pozwalał śnić, o czym tylko ktoś chciał lub marzył. Można było być królem, prezydentem, bogiem. Przyjemne sny miały jednak jedną, niezbyt przyjemną wspólną cechę. Wyluzowany, spokojny i wyciszony umysł ludzki produkował kiepską moc obliczeniową dla Grid. Dlatego taki sen był drogi. Nie dość, że nie pozwalał zarobić paru marnych dolców i odrobinę zredukować dług społeczny, ale wręcz przeciwnie — jeszcze go powiększał.
Tylko wystraszony, przerażony i skąpany w jakimś koszmarze albo horrorze mózg okazywał się być źródłem potężnej mocy obliczeniowej. Tak naprawdę — jedynej jednostki płatniczej tego świata. Dlatego ci, którzy byli biedni — a pomimo wszechobecnej prostoty życia i powszechnej dostępności prawie wszystkiego, takich nie brakowało — ci musieli śnić paskudne sny. Zaś ci, których dług społeczny był na bardzo poważnym minusie, aby go „odpracować”, śnili czasami całymi dniami, tygodniami, miesiącami i latami.
Nie brakowało w społeczeństwie wykolejeńców, których takie sny pociągały. Stanowiły wszak współczesną formę narkotyku. Lecz zdecydowana większość wolała robić wszystko, by mieć swój dług społeczny na plusie. I nie być zmuszaną do śnienia koszmarów.
11
Jenny, szczęśliwa trzydziestoparoletnia mężatka, żona Jacka, doniedawna taksówkarza w megapolis, pod względem urody stanowiła ucieleśnienie marzeń siedemnastoletnich chłopaków spragnionych w swych nocnych wizjach doświadczonej „mamuśki”. Oraz tych, którzy głosili wszem i wobec, że kobiety są jak wino. Był to dla niej niejaki problem, bo jako lekarz prewencyjny, zobowiązana była od czasu do czasu prowadzić szkolenia ze swojego obszaru. Głównie dla studentów i dorosłych, choć czasem na jej myślolekcjach zdarzały się też klasy na poziomie szkoły średniej. Na nich uroda Jenny była drobną przeszkodą. Męska część bardziej zainteresowana była w takich przypadkach samą Jenny niż prowadzoną przez nią lekcją.
Starzała się zauważalnie — niektórzy dawali jej nawet kilka lat więcej, niż miała w rzeczywistości — ale starzała się ładnie, żeby nie powiedzieć, że pięknie. Była wysoka i zgrabna. Zgrabna, znowu, prawie idealnie. Nie za chuda, żeby nie straszyć wizją modelkiwieszaka, i jednocześnie biegunowo odległa od rozpasionej grubej „niechcemisię” mężatki po pierwszej ciąży.
Miała ładną buzię, na której odciskały się już w wielu miejscach dodające jej powabu zmarszczki. Twarz miała przy tym umajoną pełnymi zmysłowymi ustami, które, na przekór Jackowi, uwielbiała wprost podkreślać mocną, wściekle czerwoną i nadającą jej seksapilu szminką. Całości dopełniały bardzo ciemnoszare, wręcz czarne oczy o przenikliwym spojrzeniu. Jej drobną głowę okalały ciemnorude niemalże proste krótkie włosy, o długości sięgającej jedynie do wysokości podbródka i delikatnie przy tym zakręcone w stronę brody. Niektórzy złośliwi kpili za jej plecami, że jej głowa przypominała przez to optycznie dojrzałego arbuza.
Buzia Jenny była zdecydowanie najbardziej seksownym i najładniejszym elementem jej ciała. Reszta już tak nie porywała, ale przez to też czyniła ją normalną, oderwaną od cukierkowatych wyobrażeń z Grid. Jej ciało było typowe, przeciętne, ramiona nieco zbyt szerokie, a ręce — uważane przez niektórych za zbyt umięśnione. Na każdym skrawku nagiego ciała, który akurat odsłoniła wyraźnie było widać już upływ czasu i charakterystyczny dla jej wieku stan skóry. Na wszystkich dostępnych fotografiach zdecydowanie żądała naturalności i prawdziwości, bez cienia retuszu czy sztuczności.
— Jenny, w ogóle nie masz tyłka! — wołała za nią jej siostra.
— Ani cycków! — śmiała druga, najmłodsza z całej trójki.
— Mam! Tylko dobrze schowane, dla męża! — odpowiadała Jenny.
Bo i tak też było. Pupę miała za małą, nogi niezbyt smukłe, niezbyt wysokie, a brzuszek dało się już zauważyć pod prawie każdym ubraniem. Faktycznie nie narzekała na obfitość biustu. Niezależnie od tego, czy ubrała się półoficjalnie, w swoją ulubioną błękitnoniebieską bawełnianą koszulę i spodnie, czy może w niemniej lubiany żółty top albo w zielone body na ramiączkach, jej piersi ledwie zarysowywały się pod ubraniem. Jack to uwielbiał. Resztę miała gdzieś. Choć wiedziała dobrze, że jest obiektem westchnień co najmniej połowy z uczniów klas, w których prowadziła szkolenia z medycyny prewencyjnej i genodiagnostyki jądrowej, nie zwracała na ten fakt większej uwagi. Bo też co mogła zrobić? Ani nie zachęcała do tego typu reakcji zbyt wyzywającym strojem i makijażem — z wyjątkiem może tych wściekle czerwonych ust i kuszącego błysku w oku — ani też nie miała zamiaru specjalnie tego hamować, odgrywając podczas szkoleń rolę okutanej po nos zakonnicy oraz starej matrony.
Jenny wstała i rozciągnęła wszystkie mięśnie oraz stawy. Przed chwilą obudzona została w bardzo podobny sposób, jak je śpiący w pokoiku obok mąż — zdecydowali się na osobne sypialnie ze względu na nocny tryb jego pracy oraz na fakt, że mieszkania modułowe z malutkimi pokoikami łatwiej było rekonfigurować, gdy budżet domowy lub dług społeczny któregoś z mieszkańców zbyt niebezpiecznie zbliżał się do wartości ujemnej.
Kierując się pod prysznic soniczny, myślała o swojej profesji.
— Medycyna szpitalna i lecznicza praktycznie znikła w dzisiejszych czasach — szepnęła do samej siebie. — Rzeczy, które trzeba było leczyć zostało niewiele. Wszystko zastąpiła analiza i prewencja. Oraz śledzenie tego, co każdy je, robi, gdzie bywa, a nawet — co mówi. „Wszystko dla waszego dobra”, mówił Grid. Oczywiście…
Kompletne badanie i skanowanie nawet kilka razy dziennie — sama przed chwilą to przeszła, jak i pewnie Jack i Benny. Weryfikacja fizyczna, fizykalna, fizjologiczna, psychologiczna, mentalna oraz genetyczna. Zawsze tuż przed zbudzeniem się, w ciągu dnia — według potrzeb. Do tego automatyczna korekta tego, co się da skorygować. Lub kierowanie do natychmiastowej korekty szpitalnej, jeśli czegoś się nie da. Bez telefonów, emaili, pytań, słów. Termin badania lub zabiegu ustalany sekundę po wykryciu problemu.
Nie ma wirusów, bakterii chorobotwórczych ani w ogóle żadnych odzwierzęcych wektorów infekcji. Genetycznie zmodyfikowane zwierzęta przestały roznosić choroby.
— Na pomysł wpadli już nasi dziadowie — mówiła często podczas swoich szkoleń. — Już przed 2020 rokiem wyhodowano genetycznie zmodyfikowane komary antymalaryczne.
— Nie tylko nie roznosiły malarii ani innych groźnych chorób… — dopowiadała w myślach zawsze w tym miejscu jej koleżanka, współprowadząca szkolenie. — Ale wręcz rozprowadzały lekarstwa.
— Wtedy bano się wypuścić je „w dzicz” — znów ciągnęła Jenny. — Jajogłowi obawiali się. Bali się, jaki może być efekt, gdy istniejący dwieście tysięcy lat gatunek zacznie mieszać w przyrodzie, która z roznoszącymi malarię komarami żyła od setek milionów lat.
— Później pozbyto się takich wątpliwości. Niesety…
— Na szczęście bez jakichś przerażających efektów ubocznych.
W ten, czy podobny sposób skorygowano choroby zewnętrzne. Równolegle zabrano się za choroby wewnętrzne. Przestały rodzić się zespoły Downa i inne choroby genetyczne, bo ewentualne problemy wykrywa się obecnie i przeciwdziała im lub koryguje na poziomie molekularnym, już w trakcie ciąży. Często zaś nawet, korygując materiał genetyczny ojca lub matki.
Tym, którym jednak udało się umknąć systemowi i faktycznie zachorować — wyślizgnęli się prewencji i ukryli przed codzienną analizą — trafiali do szpitala. Medycyna lecznicza praktycznie zanikła, ale nie zniknęła zupełnie. Pacjentów szpitalnych każdego megamiasta można było jednak liczyć na palcach jednej ręki.
— Co z klonowaniem? — pytał zwykle ktoś w tej chwili.
— Skoro zaczęliśmy modyfikować materiał genetyczny rodziców przed ich zajściem w ciążę… — dodawał, jeśli odrobił zadanie domowe dobrze. — …to czemu od razu nie klonować idealnych ludzi?
— Kto jest idealny? Kto i jak może to stwierdzić? — myślała prywatnie w takich chwilach Jenny. Publicznie zaś odmyśliwała:
— Istniała oczywiście wizja klonowania i tworzenia idealnych obywateli. Na szczęście jajogłowi w porę zorientowali się, że gdyby do tego doszło, to prawdopodobnie wszyscy — zarówno nieidealni, jak i cały ten niby idealny świat — zupełnie by zwariowali…
Prysznic soniczny trwał niewiele dłużej niż mycie zębów, jakie Jacka uskuteczniał prawdopodobnie w tej samej chwili za ścianą. I podobnie jak w jego przypadku, każdy mikrogram brudu, jaki można tylko było odzyskać z ciała Jenny, był rozkładany na zasoby, by zostać zaraz odprowadzanym do centrali. Nieznacznie zwiększał też w ten sposób in plus jej saldo długu społecznego.
— Co z wypadkami? — pytał zwykle ktoś inny.
Wypadki? Jakie wypadki? Transport przestał istnieć. Zastąpiły go tuby… Produkcja zwolniła zupełnie, stanęła, a potem zniknęła. Wszystko „produkuje” się na miejscu, u konsumenta, na żądanie.
Nie ma już wypadków. Kto, gdzie, jak i czemu miałby im ulegać?
— A co z tworzeniem życia? — padła myśl z innej części wirtualnej sali wykładowej podczas jednej z licznych jej wykładów.
— Przepraszam, nie rozumiem — myśli Jenny. — O co pan pyta?
— Skoro potrafimy zmusić atomy, by ułożyły się w odpowiednią całość i możemy dzięki temu tworzyć absolutnie wszystko…
— Tak… — pomyślała zachęcająco Jenny.
— Czemu po prostu nie tworzymy życia? Czemu nie sklejamy tych atomów w chemię organiczną? W rośliny, zwierzęta… i w ludzi?
To nie był jej pierwszy wykład, na którym padło takie pytanie, choć musiała przyznać, że padało ono na nielicznych. Wiedziała jednak, co ma odpowiedzieć. Pytanie najpierw o klonowanie ludzi, a potem o ich po prostu tworzenie budowało zawsze interesującą atmosferę. Dobrze skrywane przerażenie i jednocześnie napięcie aż drżące w sali wykładowej. Lubiła to uczucie i pozwalała sobie zawsze na krótką pauzę w tym miejscu.
— Życie to prąd — myślała w końcu do słuchaczy. — Zarówno ludzkie, jak i wszystkich organizmów w dół drabiny ewolucyjnej. Jednych to przeraża, inni natomiast uważają to za boskostwórczopiękny dar. Ale zawsze to jednak prąd. Specyficzny, charakterystyczny układ potencjałów elektrycznych, jakie nieustannie przeskakują z jednej synapsy nerwowej mózgu na drugą.
Tu znowu robiła zawsze krótką przerwę.
— Bardzo, naprawdę bardzo skomplikowany układ potencjałów elektrycznych. Nie tylko nie potrafimy go skopiować, ale na dobrą sprawę nadal nie umiemy go nawet ogarnąć. Niektórzy twierdzą, że właśnie tu jest Bóg. Ten przez duże „be”. Veni Creator i tak dalej…
— Potrafimy swobodnie kopiować ów prąd między mózgami ludzi a siecią Grid, choć nie z powrotem. Mózg ludzi nadal pozostaje dla nas wyłącznie w trybie tylkodoodczytu. Nie potrafimy nic do niego zapisać. Ale wystarcza nam to w zupełności, by tworzyć w ten sposób sny tak realne, o jakich nie śnili nasi dziadowie.
— Niektórzy współcześni fantaści snują teorię… — tu myślogłos zabierała zwykle znowu jej koleżanka. — …że za sto, może za dwieście lat będziemy też potrafili zapisywać dane do mózgu ludzkiego. I w ten sposób przesyłać ów prąd między ludźmi. Czy raczej — przesyłać ludzi między ciałami.
— Czy tak będzie, nie wiemy — kończyła wykład Jenny. — Jesteśmy lekarkami prewencyjnymi, nie twórczyniami fantastyki. Naszym zadaniem jest nauczenie podstaw medycyny analitycznej i prewencyjnej. Nie, snucie teorii o przyszłości.
Teraz następował finał. Crème de la crème wykładu.
— Odpowiadając jednak na pańskie pytanie… Cokolwiek byśmy nie potrafili dziś zrobić z owym prądem, nie potrafimy go tworzyć. Ma pan rację. Moglibyśmy, gdybyśmy chcieli i potrzebowali, zmusić atomy by ułożyły się w kopię jakiegoś zwierzęcia lub nawet człowieka. Ale powstałby w ten sposób całkowicie martwy twór. Organiczna sklejanka pozbawiona poruszającego marionetką programu komputerowego. Nie potrafimy zapisywać mózgu. Nie możemy więc zaprogramować… stworzonego pendrive’a danymi. Potrafimy i możemy zbudować koło młyńskie, ale nie potrafimy wprawić go w ruch…
Prysznic soniczny nie używał wody. Idea mycia się przy jej pomocy, jak również suszenia, używania ręczników i tak dalej… dawno odeszła w niepamięć. Zamiast tego używano odpowiednio skalibrowanego pola elektromagnetycznego. Serii ultradźwięków, które powodowały oderwanie się brudu od powierzchni skóry. Brud był potem odsysany, również przy pomocy odpowiedniego pola elektromagnetycznego, rozbijany na poszczególne atomy. Dalej zaś… wiadomo. Zamieniany na zasoby, które odsyłane były do centrali, tam przeliczane i zamieniane na drobną kwotę, która obniżała jej dług społeczny.
Człowiek stawał się czystszy i bogatszy. Czyż to nie piękne?
Wybrała kremową koszulę, wyjątkowo luźną i dość mocno oficjalną. Nie miała w tym dniu dyżuru, ale czekała ją poważna rozmowa. Najpierw z mężem, a potem wspólnie z nim — z Bennym, ich synem. O ile do tej drugiej dojdzie, ale głęboko wierzyła w to, że tak. Głównym mówcą i przy okazji głównym bohaterem był jednak Jack. Musiała przekonać go do tego, by odbyli we trójkę tę rozmowę właśnie dziś. Teraz, zaraz. Chciała i musiała być przy tym poważna. Nie chciała, by jej odkryte gdziekolwiek ciało, czy zarysowujący się delikatnie biust odwrócił uwagę jej męża od powagi sytuacji.
Spotkała go w korytarzyku między ich łazienkami. Modułowość kompozytowych mikromieszkań pozwalała między innymi na to, by mieć osobne sypialnie i łazienki — jeśli tylko ktoś tego sobie życzył — nawet przy niewielkiej powierzchni mieszkalnej.
Jack powitał ją szerokim uśmiechem, który szybko zmienił się w troskę, gdy zobaczył jej minę i zbolałą twarz.
— Czemu? Coś ci się śniło.
O kolejnym koszmarze z ogromnymi wieżowcami w roli głównej nie chciała mu nawet wspominać. Nie teraz. Nie w tej sytuacji. Postanowiła nie odzywać się w ogóle. Zamiast odpowiedzi spojrzała mu w oczy. Smutno i przeciągle.
— Musisz z nim porozmawiać wreszcie, Jack.
— Wiem.
— Dziś, Jack, proszę… — dodała ciszej. — Teraz. Przy śniadaniu. Dłużej tego nie zniosę. Proszę…
12
Benny miał tylko pięć lat. Ale w tych czasach dzieci dorastały znacznie szybciej niż na przykład jeszcze w czasach dziadka. Tak samo wcześnie zaczynały naukę w szkole i to na poziomie wiedzy, który dwa pokolenia wcześniej wykładano w liceum lub na studiach. Równie szybko chwytały też, o co w tym wszystkim biega lub do czego właśnie nieudolnie przygotowują się jego rodzice.
— Płatki kukurydziane. Wielka micha! — rzekł Jack.
Ustalili, że w domu będą mimo wszystko używać ust. Trochę pokrętnie przypominało to im czasy sprzed kilkudziesięciu lub kilkuset lat, gdy emigrujące gdzieś rodziny umawiały się, że w domu będą mówić w języku ojczystym. Podczas gdy na zewnątrz zmuszone były używać języka miejscowego. Tu było podobnie. Ustalili, że komunikują się przy pomocy ust, mimo że na zewnątrz prawie już wszyscy używają myśli i implantów komunikacyjnych.
— Nie możesz! — skrzekliwie odpowiedział replikator nastawiony również na komunikację głosową — Jesteś za gruby!
— To dla Benny’ego… — Jack był w szoku. — A w ogóle to… sic… jak śmiesz… Ty, ty…
— Jack, Jack! Miłości mego życia… Spokojnie… — mimo napiętej sytuacji i zbliżającej się wielkimi krokami poważnej rozmowy, Jenny uśmiechnęła się serdecznie, rozbawiona reakcją męża, i nieco rozluźniona. — Pozwól, że ja to załatwię.
Posiadanie lekarza w rodzinie miało swoje plusy.
— Płatki kukurydziane, miodowe. Pół kilograma. Pół litra słodkiego mleka, pięć procent tłuszczu. Nadpisz indywidualny plan gastrologicznodietetyczny. Autoryzacja, Jennysiedemalfadwa.
— Autoryzacja przyjęta. Głos zgodny. Koszt, trzydzieści…
— Potwierdzam! — przerwała Jenny.
Mimo, że żyła w tym świecie od urodzenia, sytuacje wymagające używania jakichkolwiek kwot nadal ją przerażały. Nadal, mimo trzydziestu pięciu lat, nie potrafiła zaakceptować faktu, że wszystko, absolutnie wszystko w tych czasach i tym świecie ma swoją cenę.
— Plan nadpisany. Potrawa gotowa — rzekł replikator.
Od zamówienia do realizacji minęło mniej niż pięć sekund.
Dowolna potrawa, która wymagała nadpisania programu żywieniowego, zdarzała się w tym domu niezwykle rzadko i Benny doskonale o tym wiedział. Rodzice byli oczywiście święcie przekonani, że nie wie, a on nie chciał pozbawiać ich złudzeń. Matka kochała go nad życie, ale mimo to była, kim była. Lekarzem prewencyjnym. Miała swoje zasady. Natomiast wielka paczka płatków kukurydzianych, polana tłustym słodkim mlekiem zdarzała się w tym świecie od bardzo wielkiego święta. I to również Benny doskonale wiedział. Jak również to, co się za tym wszystkim kryło. Chyba nawet domyślał się, co może rodzicom chodzić po głowie. O czym chcą zaraz mówić. I co ma osłodzić ta wielka miska jego ulubionych płatków kukurydzianych.
— Co tam dzisiaj w szkole, synu? — zagadnął Jack mimochodem.
— Super, tato. Same wspaniałości! — Benny rozpromienił się. — Rządy i państwa a historia najnowsza. Potem polityka wewnętrzna, zaraz po niej polityka zewnętrzna i dyplomacja, a na końcu…
— A na końcu? — Jack widział, jak małemu szklą się oczy.
— Przestępczość i terroryzm!
— Bomba! — wykrzyknęła Jenny.
— Mamo… — rzekł powoli z charakterystyczną dla prawie każdego pięciolatka miną politowania i wyższości nad tą biedną, tarzającą się w ciemnościach niewiedzy kobietą. — Wiesz przecież, że terroryści przestali używać bomb dawno temu.
Wiedziała. Nie tylko bomb przestali używać wiele lat temu, ale samych terrorystów od dawna już nie było. Jenny wiedziała to. Tak samo, jak wiedziała, że były to same ulubione przedmioty jej syna. Więc pozwalała mu odgrywać za każdym razem tę samą niegroźną komedyjkę. Cieszyła się razem z nim, szeroko się przy tym uśmiechając.
— No, serio! Same twoje ulubione przedmioty — rzekł Jack.
— Mhm… — odparł Benny, pakując do ust łychę płatków.
Benny, jak każdy dzieciak w tym wieku i w tych czasach, miał dość szeroki wachlarz zainteresowań, ale powoli krystalizowało się to w kierunku tematów związanych z polityką i bezpieczeństwem nowoczesnego megapolis. Właśnie tego dnia, zgodnie z myśloplanem, miały odbyć się przede wszystkim te myślolekcje. Benny wstał w doskonałym nastroju. Wielka micha płatków kukurydzianych, zwykle zapowiadająca kłopoty, dość mocno ostudziła jednak jego entuzjazm.
Benny miał tylko pięć lat. I choć kochał swoich rodziców nad życie i nie chciał pozbawiać ich złudzeń, to przedłużające się milczenie i ich uważne obserwowanie go w ciszy zaczęło być dla niego zbyt irytujące.
— No, więc… — rzekł z pełnymi ustami. — O czym chcieliście ze mną porozmawiać?
— To ty wiesz? — wykrzyknęli oboje jednocześnie.
— Mhm — wydusił z siebie i przełkną wielką grudę płatków.
— Synku… — Jenny starała się, by jej głos nie drżał zbyt wyraźnie. — Nasza sytuacja finansowa nie jest najlepsza. Wiesz… tata stracił pracę i od dłuższego czasu nie może znaleźć nowej. Wiesz…
Oczywiście, że wiedział. Jaką pracę mógłby znaleźć taksówkarz? Doskonały kierowca, świetnie znający najbardziej parszywe zakątki megamiasta, potrafiący dokonywać swoją podniebną taksówką rzeczy, o których nie śniło się dwudziestowiecznym rajdowcom. W świecie, w którym praktycznie nikt nie jeździ już pojazdami, tylko tubami. Wszyscy wolą teraz tuby. Zdecydowanie szybsze, wygodniejsze, tańsze i bezpieczniejsze od starych form transportu. No, jaką pracę mógłby znaleźć taki człowiek w takich czasach?
— Krótko mówiąc, Benny… — Jack pociągnął temat. — Nie stać nas na mieszkanie czteropokojowe. Czynsz jest zbyt wysoki, jeśli zarabia tylko mama. Musimy zmienić je na trzypokojowe.
— Będziemy się przeprowadzać? — Benny był przerażony.
Oboje uśmiechnęli się z wyrozumiałością.
— Oczywiście, że nie! Synku, nikt w tych czasach nigdzie się nie przeprowadza.
— Nie?
— Benny’ego nigdy nie interesowały tematy budownictwa kompozytowoenergetycznego — Jack roześmiał się. — Mimo, że to przecież konik jego babci.
— To, jak… To jak zamienimy mieszkanie bez przeprowadzki?
Jack wytłumaczył mu.
Domeną mieszkań kompozytowoenergetycznych była doskonała wprost elastyczność aranżacji. Przesuwanie ścian, dzielenie i łączenie pomieszczeń, zmiana powierzchni lokali — wszystko praktycznie za pstryknięciem palców.
— Mama i ja będziemy mieli teraz wspólną sypialnię. Ty przeprowadzisz się do mojej sypialni, a twój pokój zdysfunkcjonujemy.
— Zdysfunk… co? — spytał niepewnie.
— Zmienimy w pokój dysfunkcyjny.
— Acha?
Benny wiedział, co do były pomieszczenia i korytarze dysfunkcyjne, bo często z nich korzystał. Były podstawą gry w Urban Run, w którą grał nieraz z kolegami. Nie wiedział jednak, na czym polega proces ich powstawania. Myślał, że po prostu są. Od zawsze.
— Zamienimy miejscami ściany — tłumaczyła z kolei matka. — Ta, z drzwiami wejściowymi od naszego przedpokoju, przez którą do tej pory wchodziłeś, zostanie zastąpiona przez litą ścianę kompozytową. Natomiast ta zewnętrzna, ta która sąsiadowała z klatką schodową, otrzyma nowe drzwi zewnętrzne, umożliwiające wejście do pomieszczenia z zewnątrz, bez możliwości wchodzenia do reszty naszego mieszkania. My przestaniemy z tego pomieszczenia korzystać, ale też nie będziemy musieli płacić za niego czynszu, zasobów ani kosztów utrzymania.
— Co się dalej stanie z takim pomieszczeniem? — spytał.
— Dalej… — odparł Jack. — Nie wiemy. Drzwi zewnętrzne zostaną oznaczone sygnaturą „pokój dysfunkcyjny”. Co się dalej stanie z tym pomieszczeniem to zależy. Może kupi je któryś z sąsiadów, zamieni ściany z powrotem i włączy je do swojego mieszkania? Może pokój pozostanie jako pojedyncze pomieszczenie do wynajęcia. Może natomiast zarządca budynku zdecyduje o jego likwidacji i włączeniu do ogólnej powierzchni piętra i klatki schodowej? Nie wiem…
Z oknami oczywiście nie było żadnego problemu, bo zdecydowana większość pomieszczeń w megabudynkach megamiasta oknie nie posiadała. Na wzór dwudziestowiecznych gigantycznych hotelipromów, okna miały tylko najdroższe, zewnętrzne kabiny. Zdecydowana większość pozostałych była ślepa. W budownictwie kompozytowoenergetycznym końca dwudziestego pierwszego wieku osiągnięto przynajmniej tyle, że ściany kompozytowe można było łatwo — i tanio! — zamieniać w gigantyczne wyświetlacze. Wyświetlały one obraz z kamer umieszczonych na zewnątrz budynku, imitując w ten sposób pseudowidok z nieistniejących faktycznie okien. Oczywiście, jeśli tylko właściciel sobie tego życzył. Bo może zamiast nieustannego patrzenia na ciemne, rozświetlone martwym blaskiem, skąpane w brzydkiej szarej technomgle megamiasto wolał oglądać wyniki sportowe ulubionej drużyny, ostatnie zmiany na giełdzie, portret rodzinny lub po prostu pornosa.
Gdy ktoś przejmował pokój dysfunkcyjny, mógł zdecydować, czy obraz na wirtualnych ekranooknach ma pozostać, czy może ma zostać zmieniony na coś innego. Albo może udawane okna mają zostać zupełnie wyłączone, zlikwidowane i zastąpione przez ścianę. Wszystko miało oczywiście swoją cenę. Wyświetlanie dwadzieścia cztery godziny na dobę udawanego widoku z nibyokien pochłaniało znacznie więcej energii, było przez to droższe i szybciej powiększało długo społeczny, niż okazjonalne wyświetlenie wyników sportowych, giełdowych, wiadomości albo kawałka nagiego tyłka.
— Mój ulubiony pokoik — chlipnął Benny.
Był przecież tylko pięciolatkiem.
— Wiem, syneczku, wiem… — rzekła smutno Jenny.
— Przepraszam cię synu! — Jack podniósł głos i walną pięścią w kompozytowy stół. — Nic na to poradzić nie mogę, ale przepraszam cię, że przyszło ci żyć w tak gównianych czasach!
— Jack… język!
— Przepraszam, Jenny, ale jak sobie to wszystko przemyślę, to rośnie mi w gardle taka gula, że aż wyć do księżyca mi się chce!
Do jakiego księżyca? Przecież nie było go widać.
— Ale wiesz, co? — ojciec rozpromienił się. — Mam pomysł!
— Jaki? — rzekł ciągle smutno Benny.
— Pojedziemy do szkoły taksówką! Moją…
— Naprawdę? — oczy Benny’ego zmieniły się w dwa spodki.
— Tak, kochany! Specjalnie dla ciebie ją wyciągnę i odpalę!
13
To było coś wprost niewyobrażalnego. Benny przez chwilę myślał, że oszaleje ze szczęścia. Po wielu miesiącach przerwy — odkąd zwolnili ojca z pracy, a taksówka stała nieużywana — po raz kolejny miał okazję pojechać do szczytów megapolis. Do miejsca, do którego docierali nieliczni, bo na szczytach megabudynków mieszkania były najdroższe w całym mieście. Do miejsca, w którym przy odpowiedniej pogodzie można było znaleźć się ponad ostatnimi warstwami chmur i na własne oczy zobaczyć słońce.
Takie… prawdziwe, nie to na wyświetlaczu.
Jack przez chwilę obawiał się, że stara cholera po miesiącach nieużywania nie odpali. Ale po sprzedaniu jej kilku kopów, tu i tam, zamruczała przyjaźnie silnikiem inwertorowym.
— Ale tu pięknie… — wyszeptał Benny, na widok słońca.
— Prawda, synku?
— Często to bywałeś? Wiesz…, gdy jeszcze byłeś taksówkarzem.
— Szczerze? — spytał Jack.
— Szczerze, tato.
— Prawie codziennie. Gdy tylko czas między jednym a drugim zleceniem na to pozwalał. Gdy tylko zostało trochę ekstra grosza na rachunku. Albo któryś z klientów zostawiał porządny napiwek i było mnie na to stać. Wtedy zaraz prułem te osiemset pięter do góry, żeby zobaczyć, co jest ponad chmurami.
— Jejciu… Chciało ci się? Taki kawał, codziennie?
— Nie tylko chciałem, ale musiałem.
— Naprawdę?
— Tak. Tylko widok tego prawdziwego, naturalnego słońca. Tylko widok bezkresnego nieba trzymał mnie jakoś w kupie. Wiesz dobrze, że nie było nam z mamą łatwo finansowo. Taksówka w dzisiejszych czasach nie przynosiła od lat już należytych dochodów. Do tego te wszystkie sprawy wokół… No, wiesz…
— Chyba tak.
Fabryki i w ogóle cały przemysł zniknęły z powierzchni ziemi, bo wszystko produkowało się, a w zasadzie tworzyło w miliardach replikatorów, na miejscu, u klienta, na żądanie. Gdy tylko zapłacił. Wraz z tym zniknął problem wysypisk śmieci, zanieczyszczenia środowiska, kwestia odpadów, bo wszystko rozkładało się z powrotem na atomy i było ponownie wykorzystywane. Tylko przyroda i pogoda jakoś nie chciały poddać się aroganckim próbom kształtowania ich przez zadufaną w sobie ludzkość. Nie było fabryk, nie było zanieczyszczeń, nie było smogu, ale deszcz nadal padał wtedy, kiedy chciał. Szczyty megalitycznych wieżowców nadal ciągle spowijała naturalna mgła. Jej przebicie i zobaczenie czystego, ciągle niebieskiego nieba, oraz jasnego złocistego słońca stanowiły dla Jacka niemalże namiastkę ekstazy narkotycznej. Cząstkę tego prawdziwego piękna, tak rzadko już widzianego pośród całego tego zalewającego wszystko szarego oceanu bylejakości i bezsensu.
— Szkoda, że taksówek już nie ma — Benny wyrwał go z rozmyślań. — Ani w zasadzie żadnych innych pojazdów.
— Pewnie, synku… szkoda. Cholernie szkoda!
— Tato, język!
— Sorry, dziubku. Nie mów mamie! — Jack uśmiechnął się.
To nie tak, że nagle zniknęły wszystkie możliwe środki transportu poza tubami. Nie nagle. Był to proces rozpisany na lata, czasem nawet dziesiątki lat. Na początku więcej było takich miejsc, do których tuby nie docierały niż tych, do których dało się nimi dotrzeć. Z biegiem czasu, szala zaczęła się jednak przechylać. W końcu ustalono, że żaden nowy budynek nie może powstać, jeśli już na etapie budowy nie zostanie podłączony do miejskiego krwioobiegu tub.
To samo dotyczyło logistyki, spedycji i transportu. Obszar ten został zredukowany do minimum w sposób naturalny. Połowa ludzi, zamiast przesyłać towary, płaciła za ich produkcję, czy właściwie za ich zmaterializowanie się, bezpośrednio w replikatorze odbiorcy. Druga połowa przekazywała sobie dobra w wirtualnych światach Grid. Te znikome procenty, które pozostały, załatwiały odpowiednio dostosowane tuby transportowe.
Nawet wtedy została jakaś tam mikroskopijna grupa pojazdów. Co z tego? Gdzie mieli jeździć ich użytkownicy? Każdy możliwy fragment powierzchni, który do tego się nadawał, zabudowano megamiastami. Przy pięćdziesięciu miliardach ludzi i trzystu latach przeciętnego życia nie było innego wyjścia.
Nawet te trzysta lat było liczbą umowną przecież. Wyłącznie dla celów statystycznych — żyć można było de facto w nieskończoność. Nieśmiertelność była na wyciągnięcie ręki. Ludzie nie starzeli się, nie chorowali, nie cierpieli i nie umierali. Dbała o to medycyna prewencyjna. Ponadto, wyeliminowano praktycznie wszystkie czynniki i elementy, które kiedyś doprowadzały ludzi do śmierci. Te zaś, których nie dało się wyeliminować — wypadki zdarzają się i będą się zdarzały, aż do końca — ujęto w najsilniejsze możliwe karby prewencji i zapobiegania.
Ochrona ludzkiego życia od poczęcia do wyeliminowanej praktycznie śmierci — którą teraz było trwałe zlanie umysłu z siecią Grid — było dla samej sieci fundamentem i podstawą. Ludzie stali się bezcenni dla systemu. Byli oni, a w zasadzie to ich mózgi były przecież biomikroprocesorami, jednostkami centralnymi. Czasem też biobateriami. Mogłeś więc żyć bez końca. Jeśli tylko nuda ci na to pozwalała. Bo życie bez trosk i problemów szybko się nudzi.
— Nasze ludzkie życie bardzo się uprościło, prawda?
Benny zadał to pytanie, gdy już powoli zawracali w dół, żeby zdążyć do szkoły, na lekcje.
— Prawda, synku.
— Nie ma wypadków komunikacyjnych ani katastrof.
— Nie ma…
Ludzie przestali podróżować w inny sposób niż tubami, a przesyłanie towarów zniknęło wraz z fabrykami. Co więc miało ulegać wypadkom? Samochody, pociągi i samoloty zniknęły, zastąpione tubami. Nie ma portów, lotnisk ani dróg, bo nie ma czego ani kogo wozić. Gdziekolwiek ani dokądkolwiek.
— Szansa na śmierć w wyniku katastrofy tuby jest stukrotnie mniejsza niż kiedyś było w wypadku lotniczym — rzekł Benny.
— Tak — przytaknął ojciec. — Gdzieś czytałem, że ginie w ten sposób od pięciu do dziesięciu osób na rok, w skali całego świata.
Trzęsienia ziemi, tsunami, lawiny istniały nadal. Tornada, powodzie i ulewne deszcze nadal nękały biedną zgnębioną ludzkość, bo przyroda jakoś nie chciała się dostosować i ugiąć pod pręgierzem gatunku dominującego na planecie. Ale bez żadnych problemów da się je przewidywać z ogromnym wyprzedzeniem. W tym zakresie prewencja jest na równie zaawansowanym poziomie, jak w medycynie.
Natomiast w zakresie techniki i technologii homo sapiens stał się panem absolutnym. Zadbał o to baagle.com i jego doskonały produkt — sieć Grid. Ostatni blackout energetyczny wydarzył się kilkanaście lat temu. Pozbawił prądu kilkadziesiąt milionów osób, ale trwał całe pięć minut. Mało kto to zauważył, bo miało to miejsce głęboko w nocy. Zaś oświetlenie domów i ulic na tę krótką chwilę przejęły, jak zwykle z resztą w takich przypadkach, genetycznie modyfikowane świecące rośliny. Żadna nowość, patent znany już ponad pięćdziesiąt lat wcześniej, w 2020 roku. Wyhodowano wtedy na skalę laboratoryjną kilka sztuk roślin z dominującym białkiem elektroluminescencyjnym. Ot, taka sobie orchidea albo jakiś wielkolistny łopian. Łapały światło słoneczne za dnia i oddawały w ciemnościach. Niewiele się zmieniło od tego czasu. Może tyle, że teraz produkuje się ich na skalę globalną. Oraz to, że muszą być „ładowane” sztucznymi źródłami światła, bo w megamiastach mrok panuje praktycznie przez całą dobę, a światło słoneczne oglądali najbogatsi wybrańcy. Lub dzieci byłych taksówkarzy.
— Nie ma wypadków… — ciągnął Benny, gdy taksówka zbliżała się do szkoły. — Nie ma chorób, a życie stało się bardzo bezpieczne.
— Tak… — wyszeptał przez zaciśnięte zęby Jack.
Życie stało się bardzo przewidywalne, cholernie bezpieczne, długie, zdrowe i… potwornie nudne. Ale za wszystko trzeba płacić. Wszyscy ci pieprzeni fantaści, z końca dwudziestego wieku, którzy obiecywali śmierć pieniądza i upadek ekonomii opartej na wartości, mogliby teraz spokojnie ugryźć się w swoje martwe dupy. Gdyby tylko potrafili. Nie ma tak dobrze. Za wszystko trzeba płacić. Kto nie pracuje albo pracuje, ale ma dług społeczny, ten nie je i nie żyje. Odpracowuje go w Grid. Czasem latami. I nie ma zmiłuj się.
Taksówka wylądowała mięciutko i bezszelestnie na balkonieparkingu tej części megabudynku, w której znajdowała się szkoła Benny’ego. Parking był zupełnie pusty i czysty jak łza. Nieużywany od lat. Wszyscy podróżowali do szkoły i wracali z niej tubami. Mimo, że powierzchnia nie była używana, wysprzątano ją do ostatniego pyłku. Każdy śmieć dało się przecież rozłożyć, rozbić na atomy, odzyskać. Zysk z tego szedł na konto szkoły.
Benny wyskoczył i pomachał przyjaźnie do swoich kolegów, których głowy, przyklejone do szyb okien szkolnych, miały teraz oczy wielkości jeszcze większych spodków niż u Benny’ego rano. Zaś usta wykrzywione w prawie idealne „o”. Ktoś przyjechał taksówką…
— Do zobaczenia, tato… — Benny odwrócił się do Jacka.
— Do zobaczenia, synku. Wrócę po ciebie popołudniu.
— Naprawdę? — Benny był mile zaskoczony?
— No, jasne… Przecież jestem bezrobotny.
Bezrobotny i dysfunkcyjny. Nigdy nie mogę o tym zapominać.
— Taksówką? — Benny nie wierzył we własne szczęście.
— Spróbuję, ale nie obiecuję — odrzekł Jack. — Staruszka już ledwo zipie, akumulator na wyczerpaniu, silnik inwertorowy charczy. Nie wiem, czy da radę naładować do popołudnia… Ale, spróbuję.
— W razie czego wrócimy tubą…
— Jasne!
— Kocham cię, tato! Uśmiechnij się… — krzyknął Benny, znikając w drzwiach szkoły. — Będzie dobrze, zobaczysz.
Nie będzie. Czuł, że nie będzie. Nie odezwał się jednak słowem. Benny i tak by go nie usłyszał. Gula rosła mu znowu w gardle.
14
Gdy tylko Benny przekroczył próg szkoły, zbladł. Nie zdążył nawet sekundę rozkoszować się podziwem kolegów, bo jego myśli natychmiast wypełniło jedno myślosłowo. W szkole nie używało się już prawie wcale ust. Implant komunikacyjny wszystkim wystarczał.
Egzamin. Myśloegzamin. Na śmierć o nim zapomniał!
— Z czego? — spytał w myślach najbliższego kolegę, Dereka.
— Jak to z czego? Ze wszystkiego! — odebrał przerażoną myśl.
— Ze wszystkiego?
— Polityka wewnętrzna i zewnętrzna, dyplomacja i — jakby tego było mało — przestępczość i terroryzm.
Wiedział, jakim cudem zapomniał o tak dużym ważnym egzaminie. Wyleciało mu to z pamięci ludzkiej, bo przytłoczyły ją najpierw negatywne myśli związane z sytuacją rodzinną. Potem zaś, same przyjemności wynikające z podróży taksówką, a jeszcze wcześniej — z tytułu zjedzenia wielkiej michy płatków na śniadanie. Pamięć ludzka więc zawiodła. Pamięć elektroniczna nie zawiodła, tylko że ją zablokował. Implant doskonale wiedział i próbował powiedzieć, ale Benny’ego znudziło go to ciągłe nudne przypominanie. Pradziadek — ten, któremu pozwolili naprawdę umrzeć — mówił kiedyś, że w jego czasach plany lekcji były drukowane, nie elektroniczne. Drukowało się je więc z namaszczeniem, wieszało z wielkim poświęceniem na ścianie, w pierwszym tygodniu września, a potem zapominało aż do czerwca. Obecnie, na bardzo podobnej zasadzie, dało się przytłumić plan lekcji zintegrowany z jego implantem komunikacyjnym.
I podobne były konsekwencje. Bał się, że jest zimny, jak ryba.
— Benny! — usłyszał w myślach głos nauczyciela. — Co możesz powiedzieć o działalności kryminalnej we współczesnym świecie?
— Zabójstwa i w ogóle jakakolwiek działalność kryminalna… — odrzekł natychmiast Benny, uśmiechając się, bo okazało się, że strach ma wielkie oczy, a już pierwsze pytanie mu „siadło”; może nie będzie aż tak źle. — …odbywa się obecnie tylko w głowach i sieci Grid. W rzeczywistości, w bardzo nielicznych przypadkach…
O ile w ogóle jakakolwiek przestępczość była możliwa w tak uproszczonym, schematycznym i zautomatyzowanym świecie. I w tak zindustrializowanym, przesiąkniętym inwigilacją na wskroś społeczeństwie. Rozumiał to nawet pięciolatek w 2075 roku.
— A terroryzm? — myślospytał nauczyciel.
— Terroryści zostali wymazani z historii ludzkości. W zasadzie sami zrezygnowali. Ich przestępstwa — dzięki wszechobecnemu śledzeniu, mierzeniu, lokalizowaniu i pełnej wymianie informacji — były wykrywane zanim jeszcze o nich pomyśleli na dobrą sprawę.
— Dobrze — pochwalił w myślach nauczyciel.
Zniesiono karę śmierci i w ogóle większość kar, a praktycznie cały system penitencjarny legł w gruzach. Większość realnych przestępstw popełniana była wyłącznie z nudów. Dużo łatwiej i prościej było popełnić przestępstwo w wirtualnym świecie. W sieci Grid.
System penitencjarny przestał istnieć, bo ci, którym nawet udało się w jakiś sposób popełnić faktyczne przestępstwo, byli za karę podłączani do Grid. Nie było sensu osadzać ich w więzieniach, utrzymywać, powiększając i tak już ogromny ich dług społeczny. Zamiast tego, podłączano takiego delikwenta do sieci, miesiącami lub nawet latami karmiono najbardziej przerażającymi wizjami, zaś jego udręczony umysł dawał wystarczające ilości mocy obliczeniowej, by dług względem społeczeństwa rozsądnie szybko spłacić.
— A co mi pomyślisz o polityce i dyplomacji? — umyślał.
— Jako takie stosunki dyplomatyczne pozostały, z tym, że państwa zastąpione zostały przez megalityczne miastapaństwa.
Zlikwidowano przy tym chyba wszystkie agencje wywiadowcze starego świata. Upadło pojęcie szpiegostwa. Bowiem śledzenie ludzi, ich decyzji, działań i ich poczynań stało się powszechnością i taką oczywistością, iż nie było już potrzeby robić to niejawnie.
Ludzie nie byli podłączeni do systemu Grid. Nie byli nawet jego częścią. Oni byli systemem.
15
Minęło wiele miesięcy, gdy Jack — nadal bezrobotny — ponownie odwoził syna do szkoły. Tym razem już bezwzględnie tubą, bo taksówki już nie było. Ostatni romantyczny relikt jego młodości, ostatnie rozmyte wspomnienie w miarę normalnej przeszłości, zostało sprzedane. Koszty życia rosły, a dochodów nie było. Nadal utrzymywali się tylko z wynagrodzenia Jenny. Nie było więc ani sensu, ani ekonomicznego uzasadnienia dla utrzymywania taksówki, która nie służyła już praktycznie do niczego, a generowała koszty. Ot, choćby związane z wynajem garażu. Z jej sprzedaży wróciło przy okazji trochę grosza na konto rachunku społecznego Jacka. Nieco większa kropla w morzu potrzeb, ale jednak.
Nie mógł nawet powiedzieć, że powietrzna taksówka poszła na żyletki, jak mawiał jego dziadek. Bo nie poszła. Została oczywiście rozłożona na atomy. Zdysocjowana. Nie zostało z niej nic.
— Benny, czym jedziemy? — spytał w myślach.
Wyszli już z domu i odruchowo przerzucili się na komunikację bezustną, przy pomocy sprzęgniętych implantów komunikacyjnych. Było to dla nich tak naturalne, jak dla mieszkańca Warszawy, pochodzącego z Kaszub czy Śląska, naturalne i automatyczne jest przejście na kaszubski lub śląski, gdy rozmawia ze swoim dziadkiem.
— A729… — pomyślał Benny w odpowiedzi. — …potem Z111.
— Z111? — zdziwił się Jack w myślach. — Przecież ta tuba jedzie w przeciwnym kierunku niż szkoła. Tak mi się w głowie wyświetla z systemu przynajmniej.
— Tak, jedziemy tylko dwie sekcje i wysiadka — odparł Benny. — A dzięki temu dorwiemy X24, znowu dwie sekcje, P321, trzy sekcje, potem już tylko W998, R121, S36 i jesteśmy przy szkole. O pięć minut wcześniej niż gdyby pojechać A729, Z112, R121 i S37 — dodał z dumą.
To było prawie tak, jak jeżdżenie metrem siedemdziesiąt lub sto lat wcześniej. Tylko kto w dwudziestym wieku wyobrażał sobie, że metro będzie jeździć w trzech osiach i z prędkością osiemset kilometrów na godzinę. A „linii” miejskich będą dziesiątki tysięcy?
— Krótko mówiąc… — odmyślał do niego Jack. — Udało ci się złamać system, poszedłeś pod prąd sugestiom i znalazłeś nam tubopołączenie z sześcioma przesiadkami, które dociera do szkoły pięć minut wcześniej niż połączenie sugerowane przez Grid, z trzema przesiadkami, tak?
— Tak, tatku! — odparł pięciolatek rezolutnie w myślach.
— Pięcio i pół latek… — usłyszał Jack w głowie.
— Co, proszę?
— Pomyślałeś właśnie, że jesteś taki dumny ze swojego pięciolatka, że tak ogarnia system miejski. A twój pięciolatek ma przecież już pięć i pół roku, więc pozwoliłem sobie skorygować twoje myśli.
Jack uśmiechnął się do syna w myślach. W zewnętrznym świecie też chyba nawet drgnęły mu lekko wargi ust. Ci, którzy podróżowali obecną tubą z nimi na pewno niczego jednak nie zauważyli. Byli zbyt pogrążeni we własnych myślach, sprzęgnięci implantami komunikacyjnymi ze swoimi mężami i żonami, matkami, kochankami. Lub z różnymi obszarami Grid. Sprawdzali notowania giełdowe, wyniki sportowe lub najnowsze wiadomości. Czytali książki, słuchali muzyki, oglądali lub może nawet grali w filmach. Rozwiązywali krzyżówki, sudoku, grali w gry. Rozmawiali, byli i żyli. Wszystko w głowach.
Jack nienawidził tub z całego serca — odebrały mu pracę, zaś jego rodzinę zepchnęły na krawędź bankructwa społecznego. Był jednak tak wychowany, że nie potrafił nie doceniać wroga i nie zauważać jego pozytywnych cech. Tych zaś było sporo, inaczej świat nie zrezygnowałby tak łatwo z każdej innej formy transportu ludzi i towarów, na rzeczy tylko tej jednej, unitarnej.
Tuby w świecie końca dwudziestego pierwszego wieku dzieliły się na dwie kategorie — miejskie i dalekobieżne. Te drugie poruszały się wszędzie, gdzie tylko dało się zbudować tunel aerodynamiczny. Na wyżynach, nizinach i depresjach. Na szczytach górskich oraz przy dnie oceanicznym. Pod ziemią, w dawnych kopalniach oraz w powietrzu — na mostach i pylonach. Przekraczały wzdłuż i wszerz wszystkie strefy czasowe i klimatyczne. Były absolutnie wszędzie.
Tuby dalekobieżne poruszały się z prędkością dwóch tysięcy kilometrów na godzinę. Biły pod tym względem każdy inny środek transportu znany wcześniej ludzkości. W osiemdziesiąt dni dookoła świata Fileas Fogg mógłby podróżować osiemdziesiąt razy. Przy tej prędkości pokonanie równika dookoła trwało dwadzieścia godzin. Uwzględniając zaś niezbędne przesiadki oraz fakt, że nie zawsze podróżowało się wzdłuż równika, czy innego równoleżnika — dobę.
W tunelu tuby panowała oczywiście próżnia, wspomagana generatorami pól siłowych, które ograniczały tarcie i opory do minimum. Tylko w ten sposób możliwe było osiąganie takich prędkości.
Pozostawała kwestia oddychania. Próżnia i obecność silnych pól tłumiących powodowały, że ciało ludzkie, pokonujące dwa tysięcy kilometrów na godzinę i doświadczające przy tej okazji przeciążeń rzędu kilkudziesięciu G, nie zmieniało się w krwistą szarlotkę. Ale co zrobić, by przy okazji delikwent również nie udusił się?
W tubach dalekobieżnych problem rozwiązano w jedyny możliwy sposób — ciało ludzkie na czas podróży było wprowadzane w swoisty stan hibernacji. Bardzo głębokiego snu, oczywiście sprzęgniętego — dzięki mobilnym emiterom baagle.com — z siecią Grid. Dystans między Great Londynem a metropolią BosWash, wynoszący pięć i pół tysiąca kilometrów, pokonywałeś w nieco ponad dwie i pół godziny, śniąc przy tym wygodnie sny. Jeśli byłeś bogaty, to sny były piękne, rozluźniające i na zamówienie. Jeśli biedowałeś, a dług społeczny był aktualnie pod kreską, to trzeba było przeżyć te trzy godziny horroru. Przynajmniej dzięki temu podróż była za darmo. Ty zaś mogłeś odwiedzić przyjaciół, rodzinę lub znajomych na drugim kontynencie, nie wbijając się przy tym w jeszcze głębszą dupę finansową.
— Miejskie poruszają się znacznie wolniej… — usłyszał Jack myśl swojego syna we własnej głowie. — Ale ciągle szybko.
— Osiemset kilometrów na godzinę, prawda, Benny?
— Prawda, tatku.
Rzecz praktycznie niewyobrażalna dla mieszkańca planety sprzed ledwie stu lat. Poruszać się takim „trochę innym” metrem, po mieście, z prędkością przelotową samolotu odrzutowego.
Inna sprawa, że typowy przedstawiciel ludzkości z początku dwudziestego pierwszego wieku miałby pewne problemy z wyobrażeniem sobie miasta, które rozciąga się na tysiące kilometrów wzdłuż i wszerz, a w górę strzela wieżowcami na setki i tysiące pięter.
Wychodziło więc na jedno. Tuby miejskie faktycznie poruszały się z prędkością osiemset kilometrów na godzinę. Ale uwzględniając dziesiątki przesiadek, średnia prędkość na całym odcinku podróży spadała do zaledwie dwustu kilometrów na godzinę. Megamiasta zaś rozciągały się na setki, jeśli nie tysiące kilometrów. Więc, podobnie jak w dwudziestym wieku, dotarcie z jednego skrajnego punktu na przeciwległy mogło potrwać wiele godzin. Zwykła miejska podróż zmieniała się czasem w półdniową wyprawę życia.
Znaczną za to zaletą tub był fakt, że poruszały się w trzech osiach i były zintegrowane z megalitycznymi budynkami. Winda pokonująca od korzeni do ginącego osiemset pięter powyżej szczytu takiego wieżowca nie była niczym innym niż poruszającą się w pionie tubą. Wpiętą w gigantyczny układ krwionośny megamiasta. Mogłeś więc wyjść z mieszkania, wejść do windy i wyjść również z windy w miejscu docelowym. Po drodze przesiadając się na kilkanaście lub kilkadziesiąt kilkunastoosobowych tub, poruszających się we wszystkich trzech osiach i we wszystkich możliwych kierunkach.
— W sumie, jeśli chodzi o samoloty pasażerskie z początku wieku, to w pewnym sensie miały one wiele wspólnego z tubami.
— Tak? — Benny był zaskoczony, nie przepadał za historią techniki ani za w ogóle jakąkolwiek, która nie dotyczyła polityki.
— Tak — odrzekł ojciec. — Historia lotnictwa zakreśliła koło. W pewnym sensie wróciliśmy do punktu wyjścia.
Od stalowych cygar ze skrzydłami i ogonem, przez latające skrzydła, z powrotem do szczurzych bobków, tym razem zamkniętych we wnętrzu próżniowych aerodynamicznych tuneli…
Już na początku dwudziestego pierwszego wieku wiedziano, że konstrukcja samolotu składającego się z rury ze skrzydłami nie jest tym, co zawiezie ludzkość w przyszłość. Z aerodynamicznych, ekonomicznych i środowiskowych punktów widzenia było to jedno z najgorszych możliwych rozwiązań. Dużo lepszym i wydajniejszym były latające skrzydła. Latające pojazdy w kształcie litery „V”, w których całą powierzchnię nośną pojedynczego skrzydła zajmowały przedziały pasażerskie. Kilka, czasem kilkanaście stalowych cygaretek, pospawane razem. Zabierało na pokład liczbę pasażerów liczoną w tysiącach, spalając przy okazji połowę paliwa. Ich historia była jednak krótka. Czasem spadały, mimo wszystko. Wówczas liczba ofiar była niesympatycznie wysoka i nieprzyjemnie długo wymieniana była w nagłówkach. Nim opracowano rozwiązania mające zapewnić prawie absolutne bezpieczeństwo tego rodzaju środków transportu, ludzkość weszła w nową erę, Ziemię objęły we władanie tuby, a planetę poorały setki milionów kilometrów tuneli.
— No, a co z tym oddychaniem w tubach miejskich, panie mały mądralo — myślozaśmiał się Jack. — Jak to rozwiązano?
— Na WFie!
— Na… gdzie?
— Na lekcjach kultury fizycznej… — odśmiał się myślowo Benny. — I nie naśmiewaj się ze swojego pięciolatka, bo doskonale wiesz, o czym mówię.
— Pięcio i pół latka… — poprawił go ojciec w myślach.
W ruchu miejskim, gdy — podobnie, jak w ich przypadku — na prostej drodze z domu do szkoły zaliczało się kilka lub kilkanaście przesiadek, zaś podróż jedną tubą mogła trwać parę sekund, hibernowanie ludzi było całkowicie niepraktyczne, wręcz niemożliwe.
Problem rozwiązano uczeniem dzieci od najmłodszego odpowiednio dobranych technik oddechowych. Krótko mówiąc — zdecydowaną część podróży tubą miejską odbywało się na wdechu. Czy raczej, na odpowiednio niskim poziomie spłycenia oddechu. Oraz odpowiedni dobranym, znacznie spowolnionym tempie bicia serca. Wszystko osiągane naturalnie, odruchowo, po latach ćwiczeń, przy niewielkim wsparciu elektroniki. W dwudziestym wieku posyłało się dzieci na gimnastykę korekcyjną, żeby się nie krzywiły i miały w miarę prostą postawę. Pod koniec dwudziestego pierwszego wieku dzieciaki wysyłało się na myślolekcje, prowadzone przez doświadczonych nurków, uczące ich właściwych technik oddychania. By nie udusiły się podczas podróży przez kompozytową dżunglę megamiasta.
— Jesteśmy na miejscu… — pomyślał Benny do ojca.
— Wspaniale. Synku… wrócisz sam? — spytał w myślach.
— Nie możesz po mnie przyjechać? — Jacka chlasnęła w umysł myślowa fala smutku płynąca od jego jedynego, ukochanego syna.
— Synku… koszty. Naprawdę musimy z mamą oszczędzać.
— Wiem, tato…
— Mądry chłopak jesteś, wrócisz sam, nie zgubisz się, prawda?
— Jasne, tato.
Jakże mógłby się zgubić? W tym świecie? W tych czasach? Tu naprawdę „wszystkie wasze włosy” były policzone.
Upewniwszy się, że Benny dotarł bezpiecznie do budynku szkoły, Jack odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Znowu do tuby, ale tym razem skorzystał z pomocy implantu komunikacyjnego, by ten wyszukał mu najtańsze możliwe połączenie. Czas nie grał roli, jeśli byłaby taka potrzeba, pojechałby na ośle. Nigdzie się nie spieszył. Był bezrobotny. Ciągle, od wielu już miesięcy, był bezrobotny. I bał się, że to się już nie zmieni, bo co mógł w tym świecie robić były taksówkarz?
Bał się też tego, co to oznaczało.
16
Jack wrócił wcześniej. Dużo wcześniej niż Jenny się tego spodziewała. Gdy tylko go zobaczyła, a w myślach sprawdziła godzinę, rozpłakała się. Wiedziała, co to oznacza. Przekazał jej wcześniej wystarczająco dużo negatywnych myśli, przez ich sprzęgnięte implanty komunikacyjne, ale ciągle jeszcze łudziła się nadzieją, że może stanie się cud. Może…
— Będę musiał na jakiś czas zamieszkać w hotelu — rzekł.
— Nie ma żadnych szans? — spytała cicho.
— Jenny… szukam pracy od przeszło pół roku. Szukam jakiejkolwiek pracy… Bez efektów. Wygląda na to, że hotel to jedyne wyjście w tej sytuacji. Też mi się to nie podoba, ale…
Jenny szybko otarła łzy.
Hotel był eufemizmem. Faktycznie oznaczał podłączenie się do Grid na stałe. Dwadzieścia cztery godziny na dobę przez… pewien okres. Kilka dni… tygodni… miesięcy? Aż do spłacenia długu społecznego. Aż do chwili, gdy jego wartość przejdzie z kolumny „winien” do kolumny „ma”.
Hotel nawet nie był hotelem, bo w pomieszczeniu o powierzchni typowego pokoju hotelowego znajdowało się kilka, czasami kilkanaście nawet mikroportów do Grid. Podłączony do sieci na całą dobę, udostępniający swój mózg i wytworzoną przezeń moc obliczeniową na potrzeby systemu, nie potrzebował wiele. Nie potrzebował przestrzeni ruchowej albo życiowej, bo niespecjalnie nawet się ruszał. Sprawy takie jak masowanie mięśni, zapewnienie właściwego krążenia krwi, odpowiednie ukrwienie skóry, zapobieganie odleżynom — to wszystko załatwiało pole siłowe i dyskretne impulsy elektryczne, sztucznie spinające mięśnie i masujące je w ten sposób.
Gdy śniłeś przez dwadzieścia cztery godziny na dobę — zawsze koszmary, skoro do „hotelu” trafiali przede wszystkim dłużnicy — nie potrzebowałeś jedzenia ani picia. Ani wychodzenia do toalety. Odpowiednie przyłącza zapewniały wymianę substratów i produktów procesu przemiany w organizmie podłączonego. Na dobrą sprawę nie potrzebowałeś nawet ubrań. Potrzebował jedynie by być, śnić, bać się i spłacać swój dług społeczny w ten szalony sposób, w pokręconym świecie i w jeszcze bardziej zdziczałych czasach.
— Spakujesz mnie… Jenny?
— Długo cię nie będzie, kochany?
— Nie wiem… Kilka dni? Może tygodni?
Nie mógł wiedzieć. Nie wiedział, w jakim stopniu Grid wykorzysta jego mózg w tej sesji. Jak bardzo będzie się bał i jak szybko będzie przez to zarabiał na spłatę swojego długu. Chciał też trochę „nadpracować”. Zarobić „do przodu”, na przyszłość, na zapas.
— Nie wiem, czy zaraz po powrocie znajdę pracę. Pewnie, nie…
W drzwiach pojawił się Benny, wrócił ze szkoły.
— Cześć! — krzyknął wesoło.
Szybko jednak opuścił go dobry humor. Wystarczyło jedno zerknięcie na zaciętą krzywą minę ojca i na resztki łez w oczach matki.
— Coś się stało?
— Synku… — rzekł powoli Jack — Będę musiał… będę musiał.
W tej chwili uświadomił sobie, że choć jego „pięcio i pół latek” był ponadprzeciętnie uzdolniony i rozwinięty, nawet jak na te czasy, to w zasadzie nigdy nie rozmawiał z nim na temat tego, co to tak naprawdę jest Grid, na jakich zasadach działa, jak wysysa z mózgów ludzkich to, co w nich najcenniejsze. Ani o tym, że w pewnych sytuacjach spać trzeba wiele dni i śnić przy tej okazji potworne koszmary. Wszystko zaś po to, by spłacić dług społeczny, z którym każdy się rodzi… a niektórzy nawet z nim kiedyś umierali.
Nie wiedział, jak ma mu to wszystko przekazać w jednym zdaniu.
— Tato musi wyjechać na trochę na delegację — rzekła Jenny.
— Znalazłeś pracę? — wykrzyknął radośnie Benny.
— Tak… tak, w pewnym sensie.
W zasadzie nie było to kłamstwo. Podłączając się do Grid formalnie przestawał być bezrobotny, a zaczynał zarabiać. Najpierw spłacać swój dług, a potem nawet zarabiać na przyszłość. Formalnie było więc to zatrudnienie. Praca dająca kołacze.
Skoro jednak nie było to kłamstwo, to czemu czuł się tak gównianie? Czemu miał wrażenie, że ordynarnie okłamał swego syna?
— To nie jest do końca praca… — rzekł powoli. — Można by to ująć bardziej tak, że to szkolenie dla tych, którzy długo nie potrafią znaleźć pracy.
— Acha.
— Nie musisz jednak zawracać sobie tym głowy — dodała matka. — Co z lekcjami, diabełku?
— No, nic nie mam.
— Naprawdę? — Jenny uśmiechnęła się matczynym uśmiechem.
— Mamo! Weź, no… podłącz się do mnie i sprawdź.
Podłączyła się do jego implantu, a przez niego, do fragmentu Grid, który odpowiadał za komunikację ze szkołą Benny’ego. Sprawdziła. Ale tylko po to, by odczuł, że to zrobiła. Ufała mu.
— Mogę iść pograć w Urban Run? — spytał, patrząc na ojca.
Na początku dwudziestego pierwszego wieku ludzie wydawali niemałe pieniądze i tracili sporo czasu, by bawić się w survival. By zakosztować „życia traperów sprzed dwustu lat”. Urban Run był pod tym względem dość podobny. Gra polegała na tym, by w zindustrializowanym świecie, w którym system wiedział w każdej chwili, gdzie kto jest i co robi, choć na krótką chwilę zniknąć. Wykorzystywało się do tego dysfunkcyjne pomieszczenia, korytarze, a nawet całe części budynków. Nieczynne klatki schodowe, szyby wentylacyjne, dawne schody przeciwpożarowe, jeśli gdzieś ich jeszcze nie zlikwidowano i tak dalej. Oraz oczywiście całą masę rozwiązań tłumiących sygnał lokalizacyjny. Nie wolno było używać żadnego rodzaju elektroniki ani robić rzeczy, które umożliwiłby wyśledzenie danej osoby. Oczywiście wymagało to również odłączenia implantu komunikacyjnego od Grid. Co było, wbrew pozorom, zupełnie łatwe. Ludzie zaś korzystali z tej możliwości niezwykle rzadko z lenistwa i wygody.
— Jasne! — odparł Jack, ku zdziwieniu Jenny.
— Naprawdę? — zapytała matka z synem jednocześnie.
— Tak, jeśli tylko weźmiesz „geosmycz”.
— Taaato… — rozczarowanie w głosie — Ale to taki obciach.
Jack wstał, podszedł do Benny’ego, położył mu ręce na obu ramionach, spojrzał głęboko w oczy i rzekł.
— Synu… Przez wiele lat byłem taksówkarzem. Znam każdy zakątek tego zapchlonego megamiasta. Zaś ten kwartał znam lepiej niż własną kieszeń. Wiem, co może cię tu spotkać. Wiem, jak łatwo jest tu zniknąć. W twoim przypadku — zgubić się.
— No, ale co za zabawa w Urban Run, jak się ma smycz?
— Jeśli wstydzisz się przed kolegami, to możemy umówić się, że zostawisz ją włączoną tylko na tryb nasłuchu. By mogła zareagować, gdy matka lub ja będziemy cię chcieli wezwać. Lub gdy sam znalazłbyś się w malinach. Nie musisz mieć jej aktywnej cały czas, okej?
Mógłby odwołać się do odwiecznych praw rodzicielskich. Mógł postawić sprawę jasno: albo korzystasz na naszych zasadach albo nie korzystasz wcale. Ale nie chciał. Nie chciał stawiać go pod ścianą, nie chciał zmuszać go. Szczególnie teraz. Wiedząc, że być może przez długie dni, a może i tygodnie go nie zobaczy. To znaczy… nie zobaczy naprawdę. Bo w swoich snach będzie widział go z pewnością bardzo często. Wszak horrory z udziałem członków najbliższej rodziny były najbardziej popularnym tematem wśród dłużników. Nic bowiem nie generowało aż takiej mocy obliczeniowej w przerażonym mózgu, jak postraszenie go wizją jakiegoś dramatu rodzinnego.
17
baagle.com stworzyło sieć Grid w latach trzydziestych dwudziestego pierwszego wieku. Na początku był to projekt wewnętrzny, później sprzedawany wyłącznie dokładnie wyselekcjonowanym klientom. Gdy jednak ludzkość zorientowała się, jakie pożytki może on przynosić, dość szybko połączono „wyspy” w całość. Pojedyncze autonomiczne instalacje zlały się w jedną globalną siecią Grid.
Grid rozwijał się tak, jak każdy inny projekt informatyczny czy technologiczny. Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka. Najpierw nauczono się używać niewykorzystywane obszary śniącego mózgu ludzkiego jak typowy mikroprocesor komputera. Podłączony do Grid i odpowiednio „skonfigurowany” mózg ludzki dodawał dwa do dwóch, czy raczej zliczał zera i jedynki. Ponieważ jednak robił to bardzo szybko, miliony razy szybciej niż ówczesne mikroprocesory krzemowe, tysiące razy szybciej niż rodzące się wówczas komputery kwantowe, więc błyskawicznie został uznany za kamień milowy kolejnego kroku rozwoju ludzkości.
W następnym kroku nauczono się sterować snami, które śniła świadoma część umysłu, ta niewykorzystywana do obliczeń matematycznych. Później zaś szybko odkryto, że im bardziej przerażające są owe sny, tym wydajniej i szybciej pozostała część mózgu liczy.
— Nazywają to hotelem… — szepnął Jack sam do siebie, wychodząc z ostatniej tuby na swej drodze do sali podłączeń. — A to przecież więzienie. Nie możesz wyjść i odbywasz karę, spłacając długi.
W swych założeniach Grid był czystą doskonałością.
W ciągu kilku lat zniknął praktycznie zupełnie ziemski system penitencjarny. Zamiast budować rozległe więzienia, borykać się z ciągłym protestami mieszkańców, którzy nie chcieli mieć takowych u wrót swych miast, zamiast tracić miliony na systemy zabezpieczeń i trzy zmiany strażników więziennych, złoczyńców skazywało się po prostu na podłączenie do Grid. Więźniowie, terroryści, złoczyńcy oraz… dłużnicy długu społecznego w nieskończoność śnili najczęściej koszmary, generując moc obliczeniową, która była następnie przeliczana na ich dochód, pomniejszający dług. Bo w owych czasach już nawet gwałty, morderstwa i akty terroru przeliczało się „in minus” na dług społeczny. W tym świecie wszystko miało cenę.
— Jack Andrews… — usłyszał myśloprzekaz. — Jest 13 listopada 2075 roku, godzina 19:43. Witamy w czterdziestej siódmej podłączalni Grid, na sto dwudziestym piątym piętrze Tyrell Building. Proszę podążać za strzałkami, jakie pojawiają się w twoich oczach.
— Idę… — odmyślał odruchowo.
Była też druga strona medalu i ku zaskoczeniu niektórych, też dobra. Przynajmniej w założeniach. Uzyskaną moc obliczeniową wykorzystywano w przeróżny sposób. Badano miliardy kombinacji białek i wzorców DNA, w celu znalezienia lekarstwa na raka i wszystkie inne znane choroby. Analizowano sygnały docierające do Ziemi z kosmosu, w celu znalezienia obcych, gdy ciągle jeszcze wierzono w to, że tam gdzieś są. I tak dalej. Oprócz wzniosłych celów były też te przyziemne. Ludzkie umysły podłączonych do Grid wykorzystywano tak, jak superszybką farmę serwerów. Do serwowania stron internetowych, przetwarzania transakcji płatniczych, puszczania ludziom filmów i seriali przez Internet. Słowem, do robienia wszystkiego, co ludzie i tak normalnie robili „w sieci”. Nawet nie zastanawiając się przy tej okazji, że tam „po drugiej stronie” nie jest już tylko krzemowa maszyna, ale biologiczny byt, choć ciągle jeszcze człowiek, to już spięty z siecią w ramach nowatorskiego projektu Grid.
W najgorszym przypadku moc obliczeniową po prostu sprzedawano innym firmom, a za uzyskane w ten sposób środki, po potrąceniu niemałych kosztów baagle.com, finansowano te wszystkie działalności i aktywności, które jeszcze ciągle wymagały twardej waluty. Po co budować kolejną chmurę serwerów, z dziesiątkami tysięcy szybkich komputerów w środku, skoro to wszystko mogło obskoczyć pięciu czy dziesięciu gwałcicieli albo pedofili, których umysły śniły nieskończone koszmary, w ramach pokrętnej kary społecznej?
Potem zaś zaczęto sprzedawać samą wizję wirtualnych światów. Do których wejść może każdy, jeśli tylko dysponuje odpowiednią ilością gotówki, i być w nich kim chce, z kim chce i robić, co chce.
Dla jednych była to inna forma rozrywki. Dla innych — alternatywna rzeczywistość. Nie mogłeś awansować w swojej firmie? Nie miałeś szansy umówić się z super dziewczyną albo bardzo przystojnym chłopakiem? W danym okresie byłeś lub byłaś hetero, a marzyłeś lub marzyłaś o tym, by być homo? No, żaden problem… Za drobną opłatą, w wirtualnym świecie, można było śnić sobie życie tak realne, że aż nie do odróżnienia od rzeczywistości.
Bo fundamentem Grid były sny, jakich ludzkość wcześniej nie znała. Sny tak realne, że dla śniącego stawały się rzeczywistością.
Była jeszcze jedna grupa. Ci, którzy śnili zawsze, nie opuszczając Grid nigdy. Z własnej i nieprzymuszonej woli. Bo prawdziwe życie ich przerosło. Dzieci zginęły w wypadku? Ukochana żona zmarła? Mąż odszedł do innej? A tu… patrz. Są, żyją i świetnie się mają.
I znowu, jak bumerang albo wahadło zegara, powracała naczelna zasada. Piękne sny, słodkie obrazki, doskonałe światy generowały małą moc obliczeniową. Znikomą, wobec tego, co dawały przerażone mózgi. Dlatego za piękne światy trzeba płacić. Tylko najbogatszych było na nie stać. Mimo to, jakoś ich nie brakowało.
— Potem wszystko się zmieniło — szepnął Jack sam do swoich rozmyślań, sadowiąc się w przydzielonej mu komorze podłączalni. — Nasz wspaniały świat stał się prawie doskonały. I stanął na głowie.
Ludzie przestali chorować. Z każdym kolejnym rokiem znikały kolejne problemy i zagrożenia dla przeciętnego ludzkiego życia. Ludzie przestali umierać. Przestało im brakować praktycznie czegokolwiek. baagle.com było w to graj. Co im po biologicznym mikroprocesorze, który umiera po najwyżej osiemdziesięciu latach. Skoro można go mieć przez sto, dwieście albo i trzysta lat. W zasadzie zaś — w nieskończoność.
Ludziom jednak brakowało tego wszystkiego, więc nawet to gotowi byli kupić. W tym Jack Andrews upatrywał szaleństwo współczesnego mu świata. Ludzie płacili za to, by w ich głowach lub w Grid grać w gry, żyć w światach albo brać udział w filmach i historiach, w których byli brudni, chorzy, głodni, biedni, a ich życie — w dowolny sposób zagrożone. By choćby wirtualnie doświadczać strachu przed śmiercią. By smakować życie tak krótkie, kruche i zagrożone. Jak jeszcze pięćdziesiąt lat wcześniej.
Płacili za to, by umierać. Choćby na niby.
— Nasz świat jest doskonały — myślał Jack, układając się do być może wielotygodniowego snu, gdy procedura podłączenia dobiegała końca, a jego świadomość powoli zanikała,. — Lub na taki wygląda. Przede wszystkim jest jednak doskonale nudny. Osiągnięto stabilizację, równowagę i pokój, ale mocno dysfunkcyjne.
Nie ma chorób, nie ma śmierci, do szpitali trafisz w naprawdę wyjątkowych i nielicznych przypadkach. Nie ma wypadków, a katastrofy naturalne i kaprysy przyrody da się wykrywać z ogromnym wyprzedzeniem i zapobiegać im. Nie ma fabryk ani związanego z produkcją zanieczyszczenia środowiska. System transportu został zredukowany do jednego unitarnego i superbezpiecznego rodzaju. Zlikwidowano wojsko i religie — dwa najpoważniejsze źródła nieporozumień w historii ludzkości, a przy okazji dwa najdroższe obszary życia i gospodarki. Zrezygnowano z badań kosmosu, ostatecznie zakładając, że jesteśmy sami. Czym zaoszczędzono kolejną górę pieniędzy trwonionych co roku. Polityka i dyplomacja, a także działalność kryminalna i terroryzm zostały zredukowane do minimalnego poziomu, objęte pełną kontrolą lub wręcz zanikły zupełnie. I świat i życie stały się proste, łatwe, przyjemne i bezpieczne.
— Tylko… kurewsko nudne przy okazji… — pomyślał.
Pewnie, że są ci, którzy wyłamują się z systemu i zarazem z tego pięknego obrazka. Ale robią to głównie po to, by nie zwariować niż z chęci osiągnięcia lub zdobycia czegoś.
Praktycznie przez całe dorosłe życie Jack zadawał sobie jedno pytanie. Na pewno nie on jeden. Kiedy wreszcie ludzkość strzeli sobie w łeb? Z nudów. Kiedy zrzyga się od tej wszędobylskiej i ociekającej po wszystkich powierzchniach perfekcyjności?
— A może to wcale nie będzie ludzkość? — rozmyślał, choć myślenie przychodziło mu coraz trudniej, gdyż coraz bardziej osuwał się w odmęty koszmaru, który przygotował dla niego Grid. — Może do tego wystarczy tylko jeden człowiek, jeden szaleniec? Który dojdzie do wniosku, że nie czeka nas, ludzi, już nic dobrego. I wysadzi cały ten pieprzony kram w cholerę? Chcąc załatwić sprawę szybko, zamiast zmuszać gatunek ludzki do powolnego konania w agonii nudy?
Właśnie w tym momencie Jack na kilka sekund znalazł się w tym charakterystycznym zawieszeniu, w jakim znajduje się każdy z nas, zasypiając każdego dnia. Te parę chwil, gdy jawa zaczyna się zlewać ze snem. Czuł jeszcze twardość „hotelowego” łóżka w podłączalni, słyszał jeszcze wszędobylski szum i pikanie elektroniki, ale jednocześnie widział już przerażające stwory, bohaterów jego najbliższego koszmaru. Wychodziły powoli ze ścian, śpiewając swoją upiorną pieśń, na powitanie nowej nocy i nowej ofiary.
— Wachowscy pomylili się jeszcze co do jednego — rzekł.
Znał tę historię. Znał ten film. Któż w rodzinie ich nie znał? Dziadek opowiadał ją chyba każdemu i chyba ze sto razy.
— W ich wizji wirtualny bohater łykał wirtualną tabletkę — wyszeptał gasnącym już głosem, ostatnim oddechem świadomości. — Pozwalała ona rzekomo uciec z wirtualnego świata do tego prawdziwego. Bzdura… Nie da się wyjść z Grid samodzielnie, bez pomocy lub działania kogoś z zewnątrz. Czemu niby Matrix miałby być inny? Żaden bóg nie uwalnia swojego wiernego tak łatwo i chętnie…
Ale to nie było istotne. Najważniejsze było to, że tam jakiekolwiek tabletki istniały. Nawet, jeśli były dziurą w scenariuszu.
Tu to nie było takie proste. Tu nie było żadnych tabletek. Tu nie było cukierkowatego snu, z którego można było się obudzić, na własne życzenie, do nawet najbardziej przerażającej rzeczywistości. Ciekawe, ilu ludzi żyjących w 2075 roku dałoby wszystko, by uciec od tej bezpiecznej, przyjemnej i nudnej zarazem jak flaki w oleju doskonałości? Nawet w objęcia horroru o zasnutym dymami niebie, zasłoniętym słońcu, dominacji maszyn i sprowadzeniu ludzkości do roli baterii. Bo przecież w świecie zdominowanym od lat i zarazem przerośniętym na wskroś siecią Grid — siecią, która stanowiła nieodłączną część życia od poczęcia, aż do nigdy nienadchodzącej śmierci — nie byli niczym więcej, jak baterią.
Z tą różnicą, że nikt ich do tego nie zmusił. Nikt nie zniewolił. Sami się podłączyli, w to weszli, sami wdepnęli w ten szajs.
Początkowo z uśmiechem na twarzach i śpiewem glorii i chwały na ustach. Potem zaś… Co było potem i co było teraz nie miało najmniejszego znaczenia. Liczyło się jedynie to, że dziadek miał rację, a Wachowscy się pomylili. To nie był sen, tylko rzeczywistość. Tu nie było żadnych tabletek. Z tego koszmaru, który ludzkość zgotowała sama sobie, nie dało się obudzić.
— Niech mnie ktoś uszczypnie… — zakwilił Jack i rzucił się do panicznej ucieczki przed goniącymi go potworami, pochodzącymi z koszmarnego snu, jaki przygotował dla niego Grid. Na początek…
K O N I E C
Opowiadanie to, jak nietrudno się domyślić, jest zawieszone w pewnej wymyślonej przeze mnie rzeczywistości. Historii alternatywnej ludzkości lub być może niedługo naszej normalnej przyszłości. Rzeczywistości, o której bardzo chciałbym napisać całą powieść.
Zawieszenie opowiadania w wymyślonej (choć jeszcze w tej chwili nienapisanej) rzeczywistości ma swoje minusy. Niektórych wątków nie da się rozwinąć i miejscami czytelnik może czuć się odrobinę zagubiony. Przepraszam, z góry, ale inaczej się nie dało.
Świętochłowice, wrzesień 2020 r.
Tekst ma 129 886 znaków ze spacjami.
Ciekawe opowiadanie. Dobry balans dialogów, narratora i akcji. Ale smutne. Dodałabym zakończenie w którym życie głównego bohatera zaczyna mieć sens i robi się choć trochę szczęśliwe. Np jak jego syn rośnie i hakuje system, który tak naprawdę przestał służyć ludziom. Albo coś w tym stylu. Realne życie bywa bardzo trudne, dlatego potrzebujemy raczej dobrze kończących się historii…